Donald Tusk tak mówił kiedyś o Gdańsku: „Zaraza nacjonalizmu, ten dramat, który wynika z myślenia państwowo-nacjonalnego, z przywiązania do wielkiej narodowości czy organizmu państwowego, dokonał się również i tu, w Gdańsku, wraz z przenikaniem narodowosocjalistycznej ideologii i rosnącą popularnością hasła Ein Führer... Wcześniej Gdańsk miał własną tradycję, przesiąknięty był gdańskością, a mierzenie, na ile owa gdańskość jest polska, a na ile niemiecka, było czystą abstrakcją zajmującą Polaków spoza Gdańska i rzadziej Niemców. To nazizm spowodował, że gdańszczanie zmuszeni zostali do politycznego wyboru między Polską a Niemcami. Trzeba zresztą powiedzieć, że przytłaczająca większość gdańszczan wybrała Niemcy, zarówno w 1939, jak i w 1945. Propagandowe hasło »Gdańsk zawsze polski« jest co najmniej tak samo nieuprawnione jak analogiczne hasło niemieckie”. („Był sobie Gdańsk”, „Przegląd Polityczny”, nr 29, jesień 1995, s. 78 – 86)
To dość typowa ideologia „małej ojczyzny”, w której spory narodowościowe czy nacjonalizm jest przeniesiony z zewnątrz, w której niebezpieczeństwem staje się „wielka narodowość”, przywiązanie do „organizmu państwowego” czy myślenie „państwowo-nacjonalne”, a prowincja, „mała ojczyzna”, tchnie przytulnością, tolerancją i podręcznikową wręcz wielkokulturowością.
Przypuszczam, że Donald Tusk, niedawny kandydat na prezydenta „organizmu państwowego”, nie powtórzyłby dziś tych sformułowań. W takich dość typowych opowieściach idealizuje się rzekomo całkowicie harmonijne współżycie kultur. Tak właśnie mówi o nim Donald Tusk: „Ich bin Danzinger – z dumą mówili o sobie moi dziadkowie, którzy mając dwóch synów, jednemu dali na imię Jürgen, a drugiemu Henryk, nie Heinrich. Jeden szedł do szkoły polskiej, drugi do niemieckiej. W ich relacjach nie było ani śladu dramatyzmu z powodu wyboru – oba były równoprawne, nie były nacechowane agresją, dylematem narodowym”. To narodowy socjalizm, a szczególnie wojna i jej rezultaty sprawiły, że trzeba było dokonywać trudnych wyborów rozdzierających rodziny: „Siostra dziadka usiłowała uciec na »Gustloffie«, statku pasażerskim wiozącym uchodźców, który został storpedowany przez sowiecką łódź podwodną w styczniu 1945 r. Szwagrowie zginęli na froncie, służąc w Wehrmachcie. On został, z biało-czerwoną opaską na ręku, z niemieckim językiem i pamięcią o przedwojennym Sopocie”...
Jak wiemy, losy dziadka przewodniczącego PO potoczyły się trochę inaczej, ale dotąd się nie dowiedzieliśmy, jak dokładnie, gdyż uznano, że nie powinno nas to obchodzić, bo grzebanie w rodzinnych biografiach polityków to w Polsce rzecz niegodna.
Nacjonalizm nie skończył się także po wojnie. Cierpieli ci, którzy przedtem żyli w symbiozie kultur: „Pamiętam, w domu rodzinnym starsi między sobą mówili głównie po niemiecku, ja z siostrą w dzieciństwie też byliśmy dwujęzyczni, ale nie było mowy o tym, by obnosić się ze swą znajomością niemczyzny na zewnątrz. Babcia, na którą zawsze mówiliśmy Oma, przeżywała niezliczone upokorzenia, gdyż do dzisiaj nie zdołała nauczyć się polskiego”.