Poza tym każdy polityk sprawujący urząd głowy państwa przygotowuje się do reelekcji. W naturalny sposób czyni go to normalnym uczestnikiem gry politycznej ze wszystkimi tego złymi konsekwencjami. A jak byłoby w wypadku elekcji pośredniej? Ewentualna reelekcja byłaby uzależniona nie od wyborców, ale od partii politycznych, a konkretnie od klubów parlamentarnych. A to przyczyniałoby się do zajmowania przez prezydenta stanowisk akceptowalnych dla większości ugrupowań zasiadających w Sejmie. Im bardziej stronniczo opowiadałby się on po jednej ze stron sporu politycznego, tym mniejsze byłyby jego szanse na powtórny wybór.
Lech Kaczyński czy Donald Tusk już dziś nie mieliby szans na to stanowisko, bo zbyt kojarzą się z ich zapleczem partyjnym. Być może wzrastałyby szanse takich polityków jak Jarosław Gowin czy Ryszard Legutko, ale czy to aby na pewno źle zwiastowałoby naszej demokracji? Jedno jest jasne – byłaby ona mniej konfliktowa.
Prezydent wybierany przez Zgromadzenie Narodowe byłby spełnieniem marzeń wielu komentatorów, ale – co ważniejsze – wyborców o ponadpartyjnym arbitrze, mistrzu elegancji, ostatecznej instytucji odwoławczej w krajowych sporach. Taka osoba, mająca mandat pośredni, w naturalny sposób wpływałaby moderująco na walki frakcyjne i parlamentarne partykularyzmy.
Zazwyczaj w tego typu wyborach proponuje się albo byłych polityków obdarzonych dużym autorytetem, albo osoby luźno związane w polityką – profesorów uniwersyteckich, wybitnych prawników itp. Już sam ten fakt mógłby wpłynąć na zmianę modelu sprawowania tego urzędu – od samego początku głowa państwa byłaby kimś innym niż realizatorem partyjnej polityki, jak było to po 1989 roku i jest obecnie w naszym kraju.
I wreszcie czwarty powód, dla którego warto rozważyć na serio pomysł zastąpienia dotychczasowej elekcji wyborem przez Zgromadzenie Narodowe, to fakt, że obecna formuła paraliżuje część znaczących polityków przed angażowaniem się w rządzenie krajem tylko dlatego, że mają perspektywę startu w wyborach prezydenckich. Po 1989 roku stało się tak co najmniej dwukrotnie i mam wrażenie, że obecnie powtarza się ten sam scenariusz.
Za pierwszym razem miało to miejsce po zwycięstwie SLD w 1993 roku, kiedy to lider postkomunistów Aleksander Kwaśniewski nie stanął na czele rządu z PSL między innymi dlatego, że słusznie obawiał się, iż dwa lata na tym stanowisku mogłyby mu uniemożliwić skuteczne powalczenie z Lechem Wałęsą o prezydenturę w 1995 roku. Dlatego też oddał funkcję premiera najpierw Waldemarowi Pawlakowi, a potem Józefowi Oleksemu. To osławione już kierowanie z tylnego siedzenia było jedną z przyczyn, dla których tamta koalicja nie zasłynęła z radykalnych reform – nie miał ich kto wprowadzać, a i sam Kwaśniewski nie był im nazbyt przychylny, wiedząc, że mogą go kosztować upragniony urząd prezydencki.