Wrzutki, przykrycia, zagłuszacze

Media powinny podawać informacje z nieoficjalnych źródeł, które uważają za wiarygodne. Warto jednak pamiętać, że istnieje mechanizm wprowadzania takich informacji, który ktoś świadomie uruchamia – pisze publicystka „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 18.02.2008 07:01 Publikacja: 18.02.2008 00:38

Wrzutki, przykrycia, zagłuszacze

Foto: Rzeczpospolita

Schowajcie swoje laptopy, swoje podsłuchy, zacznijcie wreszcie rządzić! – krzyczeli parę dni temu protestujący rolnicy przed siedzibą rządu. To pierwszy poważny sygnał dla specjalistów od marketingu politycznego pracujących dla rządu i PO, że ich strategia wrzutek medialnych, jaką możemy obserwować od kilkunastu tygodni, jest dość jasna dla ludu. I być może lud już tego nie kupuje.

Zmęczenie poczynaniami ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego, z uporem godnym naprawdę lepszej sprawy ścigającego zniszczone bądź topione laptopy, jest widoczne nie tylko na ulicy, ale w medium najlepiej chyba nastrój ulicy oddającym – w Internecie. Złośliwych komentarzy, drwin i kpin na temat tego, czym zajmuje się szef sprawiedliwości, jest sporo i zdają się dominować nad (będącymi przecież w ostatnich miesiącach w większości) komentarzami antypisowskimi.

Jeśli się wczytać w te internetowe głosy, to Ćwiąkalski – po Julii Piterze – stał się kolejnym antybohaterem rządu Donalda Tuska, a hasło „Ziobro wróć” pojawia się zastanawiająco często. Z całą pewnością nie o to chodziło ministrowi ani strategom rządowego public relations. I zapewne nie o to, by pojawiło się określenie „wrzutka” czy „zagłuszacz”, jakie można przeczytać w komentarzach internautów, począwszy od zupełnie anonimowych i nieznanych, po tak sławnych jak blogerka Kataryna.

Z wrzutkami, czyli informacjami świadomie podsuwanymi mediom, by zajęły się akurat tym, a nie innymi sprawami, jest tak, że wszyscy wiedzą, iż taki mechanizm istnieje, ale jednocześnie trudno udowodnić jego działanie. To, że w ciągu ostatnich kilkunastu dni z zadziwiającą regularnością takie informacje (przeszukanie mieszkania Jerzego Szmajdzińskiego lub rzekome sfałszowanie nagrania rozmowy Andrzeja Leppera ze Zbigniewem Ziobrą) pojawiają się z przecieków od służb specjalnych lub Ministerstwa Sprawiedliwości, sprawiedliwie podzielone, tak że raz jedna, raz druga stacja radiowa ma newsa, może być przecież zwykłym zbiegiem okoliczności i efektem zażartej rywalizacji między rozgłośniami...

Nie sposób udowodnić, że to nie ogromny talent do zdobywania „newsów” przez dziennikarzy tych stacji, ale świadome rozdawanie informacji, których nagłośnienie jest pożądane. Wprawdzie najczęściej pochodzą one z przecieków ze służb, zatem ktoś musiał w tych służbach świadomie uruchomić wydostanie się ich na zewnątrz, ale można słusznie zauważyć, że to święte prawo mediów mieć dobre kontakty wszędzie tam, gdzie może istnieć źródło ciekawych informacji.

Problem pojawia się wtedy, gdy informacje – prócz tego, że elektryzują sensacyjnością – są, jak ujął to niedawno lapidarnie na swym blogu publicysta Łukasz Warzecha, dęte. Nie mamy pojęcia i sam zainteresowany uczciwie przyznaje, że nie wie, czy mieszkanie Jerzego Szmajdzińskiego było przeszukiwane przez ABW w czasach rządów PiS, a on sam podsłuchiwany czy nie. Informację podało Radio Zet, ze dwa lub trzy dni był to jeden z głównych tematów mediów i zniknął tak nagle, jak się pojawił. Nikt nie umiał tego zweryfikować, wystarczyło jednak, by polityk LiD ogłosił, że za czasów PiS „państwo było bardziej niż policyjne”.

Serwowanie nam informacji trudnych do zweryfikowania albo wręcz nieprawdziwych ma sens. To sposób rządzących na odwracanie uwagi od własnych błędów

Nie do końca wiemy i jakoś niezwykle trudno to wciąż zweryfikować, czy Jarosław Kaczyński podpisał decyzję o zagłuszaniu pielęgniarek okupujących w ubiegłym roku gmach Kancelarii Premiera. Podaną z całą powagą przez RMF wiadomość udało się zweryfikować o tyle, że potwierdzono, iż komórki okupujących były zagłuszane, ale – jak wszyscy wiemy doskonale, bo to od niemal tygodnia najważniejsza informacja – administracja rządowa nie jest jakoś w stanie znaleźć ją odpowiedniej decyzji i ujawnić. Nie przeszkodziło to zupełnie ministrowi sprawiedliwości podsycić zamierający w pewnym momencie temat uwagą, że Jarosław Kaczyński może z powodu tej sprawy iść do więzienia. Zagłuszanie telefonów skutecznie wyparły z czołówek informacje o głodówce zdesperowanych pielęgniarek w Przemyślu czy kolejnych kłopotach z decyzjami kadrowymi ministra obrony narodowej.

Informacje o niszczonych laptopach – w końcu okazało się, że nie sposób udowodnić, że ktokolwiek zniszczył jakiś laptop celowo, ale minister sprawiedliwości ciągle jeszcze się w tej sprawie nie poddaje – czy wcześniej o kolejnych „przestępstwach” CBA pojawiały się regularnie wraz z kłopotami rządu. Strajk celników i gigantyczne kolejki na granicach, gdzie dwóch kierowców zmarło na atak serca, w ogniu pojawiających się sensacji ledwie zostały zauważone przez media. Łatwo można by sobie wyobrazić, co by było, nawet przy całej życzliwości mediów dla nowego rządu, gdyby nic innego nie miały one do relacjonowania.

Rząd w ciągu niecałych 100 dni urzędowania musiał zmierzyć się z protestami kolejnych grup zawodowych, dymisjami wiceministrów (oczywiście oficjalnie z powodów osobistych, które po jakimś czasie okazywały się powodami lustracyjnymi lub korupcyjnymi), wreszcie z widocznym gołym okiem nieprzygotowaniem do przeprowadzenia zapowiadanych w kampanii wyborczej reform. Politycy PO z własnego doświadczenia wiedzą, jak dobrze takie fakty nadają się do rozjeżdżania rządzących. I umiejętnie się bronią.

Tak było, gdy ważyły się losy szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Informacje podane przez „Rzeczpospolitą” i sprowokowane publicznie zadanymi pytaniami przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego o przeszłość mianowanego szefa służb były dużego ciężaru gatunkowego i wydawało się w pewnym momencie, że nacisk innych mediów, które zaczęły podejmować ten temat, będzie tak mocny, że premier będzie zmuszony go odwołać. A wtedy – jakby w odpowiedzi – w „Dzienniku” na pierwszej stronie pojawiła się wiadomość, że szef ABW sam sobie przyznał kilkunastotysięczną nagrodę. Tyle że nie Bondaryk, tylko jego poprzednik Święczkowski, i nie teraz, a w sierpniu, w czasie rządu PiS. Media niezwłocznie zajęły się tą informacją i o wątpliwościach dotyczących Bondaryka ani tego dnia, ani następnego nikt już nie pamiętał.

W tym szaleństwie serwowania nam informacji, czasem trudnych do zweryfikowania, czasem kompletnie nieprawdziwych, jest zatem metoda. I jest ona – obok innego sposobu odwracania uwagi opinii publicznej, polegającego na spektakularnym kreowaniu konfliktu z prezydentem – skuteczna.

Łukasz Warzecha, gdy pisze o tym problemie na blogu (www.salon24.pl), zauważa bezradność wobec tego zjawiska samych mediów. „Fani PiS w tych historiach upatrują spisku mediów. Mylą się. Spisku żadnego tu nie ma. Informacje, o których mowa, nie są przez dziennikarzy wymyślane, ale płyną z kręgów rządowych. Co mają z nimi zrobić media? Zignorować? Przecież gdyby na przykład faktycznie premier antydatował polecenie zagłuszania telefonów komórkowych, byłby to autentyczny skandal”. Media zatem informacje ze źródeł, które uważają za wiarygodne, będą nadal podawać, bo nie mają innego wyjścia. Warto jednak być świadomym tego mechanizmu i tego, że ktoś go uruchamia.

O tym, że takie akcje medialne są organizowane, wyrwało się samym politykom Platformy Obywatelskiej, gdy zirytowani komentowali w kuluarach dziennikarzom, że władze ich klubu popełniły błąd, forsując zorganizowanie utajnionego posiedzenia Sejmu. Minister sprawiedliwości miał na nim przedstawić informację o podsłuchach. Wtedy właśnie, w tych nerwowych nieoficjalnych wypowiedziach, pojawiło się owo określenie „akcja”.

Stratedzy PO zauważyli, że mediom koniecznie trzeba wrzucać jakieś tematy, by w pewnym stopniu kontrolować to, co podają

Działo się to, przypomnę, tego dnia, gdy Donald Tusk składał wizytę w Moskwie. Spotkanie premiera z Putinem miało być i w dużej części było najważniejszym wydarzeniem dnia i nic nie powinno przeszkadzać mu wybrzmieć przed opinią publiczną. Kompromitacja z tajnym posiedzeniem Sejmu, gdzie nie podano żadnej sensacyjnej informacji, mimo kreowanej przez polityków PO i LiD atmosfery absolutnie wstrząsających faktów, skutecznie przykryło, jak określali to mocno zirytowani politycy PO, wizytę Tuska.

Weekend po wizycie przebiegał w rytm komentarzy dotyczących opublikowania stenogramów z posiedzenia Sejmu. Zamiast analiz, jaki sukces osiągnął w Moskwie szef polskiego rządu, wszyscy czytali o huraganach śmiechu, które kwitowały wystąpienie ministra sprawiedliwości. Nic dziwnego, że politycy PO byli niezadowoleni, a kierownictwo Klubu Platformy przeżywało ciężkie chwile.

Z dużym zaciekawieniem przyglądałam się, jak fachowcy rządowi próbowali ukryć informację, gdzie właściwie jest i co robił przez ostatni tydzień premier Donald Tusk, a potem przekuć w sukces propagandowy to, gdy wydało się, gdzie jest i co robi. Być może dlatego na początku tygodnia minister Ćwiąkalski nie ustawał w wysiłkach, by sprawa niszczonego laptopa żyła w mediach nadal, bo to, że premier Donald Tusk pojechał na urlop do Włoch na narty, było tajemnicą nawet dla prezydenta, który o fakcie dowiedział się, gdy premier na urlopie już był.

Nie bardzo rozumiem, czemu kreujący się na człowieka sukcesu Donald Tusk tak niechętnie przyznawał się do wyprawy we włoskie Dolomity i na dodatek najwyraźniej nie chciał, by ukazała się informacja, że jeździ tam na nartach. W mediach wicepremier Grzegorz Schetyna przyznawał niechętnie, że owszem, Tusk pojechał do Włoch, ale nie jeździ na nartach, a jedynie „spaceruje z rodziną”. Dopiero informacje od polskich turystów szusujących na tych samych trasach co premier pozwoliły ustalić tygodnikowi „Wprost”, że jednak szef rządu też zjeżdża ze stoku.

Być może politycy rządowi dobrze pamiętają, jak sami pytali, gdy byli jeszcze w opozycji, czy prezydent elekt mógł wybrać się prezydenckim samolotem na Sycylię na krótki odpoczynek i jak media roztrząsały ten problem dni kilka. Niewykluczone więc, że marketingowcy PO obawiali się podobnych pytań – jak tam właściwie pojechał i ilu ochroniarzy BOR musi zjeżdżać za nim po trasach narciarskich. Pod koniec tygodnia ni stąd, ni zowąd pojawiła się zatem informacja, że premier pojechał... bez ochrony. Z nieoficjalnych źródeł dowiedziała się o tym TVN 24, rzecznik rządu Agnieszka Liszka „nie wypowiadała się na ten temat” i ta kompletnie niezweryfikowana informacja stała się faktem.

Szef Biura Ochrony Rządu taktownie milczy, a „Fakt” (czy dzięki własnej dociekliwości?) odnajduje rodzinę premiera na stoku i na kolacji we włoskiej pizzerii i informuje, że premier z rodziną zjeżdżają po najtrudniejszych trasach. Niebezpieczeństwo dociekliwych i tak naprawdę złośliwych pytań, bo nie widzę nic złego w urlopie szefa rządu w czasie ferii zimowych we włoskich Alpach, zostało zażegnane.

Wydaje się, że ta daleko posunięta ostrożność w sposobie poinformowania o urlopie premiera może być przyczynkiem do rozważania, że stratedzy PO zauważyli, że zwłaszcza po ostatnich dwóch latach media mogą być dla rządzących, bez względu na to, z jakiego obozu się wywodzą, bronią obosieczną. I że koniecznie trzeba wrzucać im jakiś temat, by w ten sposób w pewnym stopniu kontrolować to, co pojawia się w mediach. Inaczej z braku innych tematów mogą przyjrzeć się bliżej władzy. A to, jak wiedzą rządzący bez względu na barwy polityczne, bywa nieprzyjemne.

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?