Rz: Zachód od kilku tygodni zacięcie walczy o prawa gnębionych przez Chińczyków mieszkańców Tybetu. Przebudzenie sumienia czy hipokryzja?
W ciągu ostatnich lat naruszanie praw człowieka w Chinach spotykało się z zupełną obojętnością Zachodu. Można to wytłumaczyć istnieniem pewnego rodzaju uprzedzeń kulturowych. Na Zachodzie panuje przekonanie, że Chińczycy nie zasługują na demokrację, ponieważ do niej nie dorośli. Są na niższym poziomie rozwoju niż my i są Azjatami.
A Azjaci nie mają takiej potrzeby wolności i demokracji jak my, Europejczycy. Toteż dla Chińczyków dyktatura jest odpowiednim systemem politycznym.
Poparcie dla tybetańskiej opozycji opiera się więc na pewnym nieporozumieniu. Jest nim przekonanie, że Tybetańczycy są inni niż Chińczycy, że są gnębieni jako naród przez inny naród i że od wieków marzą o demokracji i wolności. Jest to także związane z quasi-mistyczną postacią Dalajlamy. Zachód zapomina przy tym, że w Tybecie dzieje się to samo co w Chinach. Nie tylko 6 milionów Tybetańczyków marzy o wolności i demokracji. Marzy o tym również miliard Chińczyków. Represje w Chinach są równie silne, nie ma wolności słowa ani wolności religijnej, a opozycjoniści trafiają do więzień. 20 procent społeczeństwa związanego z partią komunistyczną żyje w dostatku, reszta – w biedzie.
Może Zachód boi się przyznać, że dał się oszukać. Długi czas panowało przecież przekonanie, że po wprowadzeniu gospodarki rynkowej Chiny wprowadzą także demokrację...