Podobno inne nacje zazdroszczą nam burzliwych debat o kanon szkolnych lektur. Było ich ostatnio kilka. Spierano się także na łamach opiniotwórczych pism o to, czy powinno się klasykę czytać we fragmentach czy wyłącznie w całości. Puentą do wszystkich debat była potężna awantura o egzamin gimnazjalny, w którym uczniowie mieli wykazać się znajomością „Syzyfowych prac” lub „Kamieni na szaniec”.
I właśnie ta awantura dobitnie pokazała, że nie ma nam czego zazdrościć. Skoro z czterech (!) obowiązkowych lektur gimnazjalnych w tysiącach polskich szkół nie przeczytano dwóch, to wszystkie piękne batalie o klasyków mają charakter czysto publicystyczny. Problem nie w tym, że poleca się niewłaściwych autorów, serwuje zamiast całości fragmenty lektur, ale że w ogóle czyta się coraz mniej w szkole! Co więcej, dydaktycy i urzędnicy ministerialni wywiesili już białą flagę i zastanawiają się tylko nad tym, jak nakłonić uczniów, by w ogóle czytali.
Niby nic to odkrywczego. Kultura obrazkowa, niebywała wielość i zróżnicowanie bodźców, jakie aplikowane są z elektronicznych mediów, wreszcie chroniczny brak czasu, wszystko to oddala młodzież od tradycyjnej lektury związanej z innym rytmem życia. Co prawda rośnie liczba sprzedanych egzemplarzy książek, wydłuża się lista wydanych tytułów, poza tym gwałtownie podskoczył wskaźnik Polaków legitymujących się formalnym wykształceniem średnim i wyższym, ale kompletnie nie przekłada się to na czytelnictwo.
Nadal nie bierze do ręki w ciągu roku ani jednej książki 44 procent Polaków, a tylko około 15 procent poznaje więcej niż sześć tytułów. Na ile to „poznanie” ma charakter deklaratywny lepiej nie wnikać. Nie ma też co analizować, skąd wziął się wzrost nakładów (książki sprzedawane wraz z gazetami) albo jaki rodzaj lektury jest preferowany (poradniki w rodzaju „jak rozmawiać o książkach, których się nie przeczytało”).
Uczniowie nie chcą czytać lektur. Nie widzą sensu w ślęczeniu nad książkami napisanymi dziwnym, anachronicznym języku o sprawach, które kompletnie nikogo dziś nie interesują. Nauczyciele nie bardzo są im w stanie wytłumaczyć, jaka w tym szaleństwie jest metoda. Brakuje im argumentów i determinacji, uczniowie to wyczuwają i na porządku dziennym są „szkolne bunty” przeciw przerabianiu co bardziej opasłych lektur.