Książka. Decydujące starcie

Współczesny język bez klasyki traci kontakt ze swoim kulturowym „twardym dyskiem”. Podręczny słownik został ograniczony wyłącznie do tego, co zawiera używana na co dzień „pamięć operacyjna”

Aktualizacja: 24.07.2008 09:31 Publikacja: 24.07.2008 00:28

Książka. Decydujące starcie

Foto: Rzeczpospolita

Red

Podobno inne nacje zazdroszczą nam burzliwych debat o kanon szkolnych lektur. Było ich ostatnio kilka. Spierano się także na łamach opiniotwórczych pism o to, czy powinno się klasykę czytać we fragmentach czy wyłącznie w całości. Puentą do wszystkich debat była potężna awantura o egzamin gimnazjalny, w którym uczniowie mieli wykazać się znajomością „Syzyfowych prac” lub „Kamieni na szaniec”.

I właśnie ta awantura dobitnie pokazała, że nie ma nam czego zazdrościć. Skoro z czterech (!) obowiązkowych lektur gimnazjalnych w tysiącach polskich szkół nie przeczytano dwóch, to wszystkie piękne batalie o klasyków mają charakter czysto publicystyczny. Problem nie w tym, że poleca się niewłaściwych autorów, serwuje zamiast całości fragmenty lektur, ale że w ogóle czyta się coraz mniej w szkole! Co więcej, dydaktycy i urzędnicy ministerialni wywiesili już białą flagę i zastanawiają się tylko nad tym, jak nakłonić uczniów, by w ogóle czytali.

Niby nic to odkrywczego. Kultura obrazkowa, niebywała wielość i zróżnicowanie bodźców, jakie aplikowane są z elektronicznych mediów, wreszcie chroniczny brak czasu, wszystko to oddala młodzież od tradycyjnej lektury związanej z innym rytmem życia. Co prawda rośnie liczba sprzedanych egzemplarzy książek, wydłuża się lista wydanych tytułów, poza tym gwałtownie podskoczył wskaźnik Polaków legitymujących się formalnym wykształceniem średnim i wyższym, ale kompletnie nie przekłada się to na czytelnictwo.

Nadal nie bierze do ręki w ciągu roku ani jednej książki 44 procent Polaków, a tylko około 15 procent poznaje więcej niż sześć tytułów. Na ile to „poznanie” ma charakter deklaratywny lepiej nie wnikać. Nie ma też co analizować, skąd wziął się wzrost nakładów (książki sprzedawane wraz z gazetami) albo jaki rodzaj lektury jest preferowany (poradniki w rodzaju „jak rozmawiać o książkach, których się nie przeczytało”).

Uczniowie nie chcą czytać lektur. Nie widzą sensu w ślęczeniu nad książkami napisanymi dziwnym, anachronicznym języku o sprawach, które kompletnie nikogo dziś nie interesują. Nauczyciele nie bardzo są im w stanie wytłumaczyć, jaka w tym szaleństwie jest metoda. Brakuje im argumentów i determinacji, uczniowie to wyczuwają i na porządku dziennym są „szkolne bunty” przeciw przerabianiu co bardziej opasłych lektur.

Skuteczność ruchu oporu pokazał dobitnie tegoroczny egzamin gimnazjalny. Ponieważ przez kilka ostatnich lat tematy wypracowań całkowicie abstrahowały od treści lektur (lub podawały konkretny fragment do zinterpretowania), poloniści w wielu klasach po prostu „odpuścili” obowiązkowe tytuły Żeromskiego i Kamińskiego. Tłumaczenia, że książki miały być omawiane w czerwcu są równie rozbrajające, jak postulaty, by ukarać winnych tak zredagowanych pytań.

Czytanie szkolnych lektur zawsze odbywało się w atmosferze kary za winy niepopełnione. Teraz jednak coraz więcej argumentów na rzecz odstąpienia od wymierzania tej „kary” pojawia się ze strony samych nauczycieli. Warto zatrzymać się nad jednym, bardzo poważnie traktowanym, że w imię ratowania czytelnictwa książek z większości klasycznych lektur trzeba zrezygnować, bo są napisane martwym językiem, a tekst zatracił kontakt ze współczesnością.

Otóż równie dobrze można ten argument odwrócić. To współczesny język bez klasyki traci kontakt ze swoim kulturowym „twardym dyskiem”. Erozja polszczyzny dokonuje się nie tyle na skutek ekspansji angielskich wtrętów, co ograniczania podręcznego słownika do tego, co zawiera używana na co dzień „pamięć operacyjna”.

Język, by spełniał swoje funkcje, powinien być zakorzeniony w literaturze, umajony cytatami i pełen odniesień do świata kultury. I o taką polszczyznę walczą legiony anonimowych polonistów, katując uczniów Mickiewiczem, mimo iż „nowogródzka strona” czy „puszcz litewskich przepastne głębiny” niewiele mają wspólnego z współczesną polską rzeczywistością.

Zapowiadane właśnie odejście od czytania w szkole Żeromskiego czy Kamińskiego oddali młodzież od zrozumienia sposobu myślenia przeszłych pokoleń. Nie jest możliwe uzmysłowienie uczniom motywacji innych ludzi, kulis podejmowanych kiedyś decyzji, emocji im towarzyszących, bez znajomości polskiego idiomu, bez dostępu do kodu zapisanego w kilkunastu najważniejszych książkach.

Co niezwykle istotne, owo „katowanie klasyką” może być naprawdę ciekawe. Uroda literackiej polszczyzny nie przeminęła, trzeba tylko dawać kolejnym pokoleniom szanse jej odkrywania. I to w celach jak najbardziej praktycznych. To prawda, że młodzież dawno przestała uwodzić Tuwimem i Gałczyńskim, nie puentuje rzeczywistości Przyborą i Młynarskim, ale niekoniecznie jest to jej świadomy wybór.

Językowe menu, które daje dziś kultura masowa, przypomina pozbawiony przypraw fast food. Z mediów praktycznie zniknęły kabarety bawiące się językiem, grające skrzydlatymi słowami. W telewizjach ze świecą szukać osobowości mówiących pięknie, barwnie i obrazowo. Daje do myślenia fakt, ze najważniejszym wydarzeniem Roku Języka Polskiego było… ogólnopolskie dyktando. Medialna moda na ortograficzne zawody utwierdza tylko postrzeganie polszczyzny jako sportu ekstremalnego dla archeologów i pasjonatów.

No dobrze, ale przyjmijmy założenie, że czytanie książek autorów, którzy już dawno nie żyją, jest mocno przereklamowane. Że dziś przestał to być warunek odniesienia sukcesu, a zadaniem szkoły jest coś zupełnie innego: przygotować absolwenta do poradzenia sobie na rynku pracy.

Można nawet postawić tezę, że do czytania ze zrozumieniem i komunikatywnego wyrażania siebie można dojść bez ślęczenia nad klasyką. Wystarczy poćwiczyć odpowiednie testy. I nad tym się u nas pracuje, nie na darmo, bo mamy w tak ćwiczonej sztuce rozumnego czytania i pisania osiągnięcia. W badaniach PISA sprawdzających te umiejętności polscy uczniowie wypadają dużo lepiej niż w zadaniach sprawdzających wiedzę matematyczną czy przyrodniczą.

W renomowanych gimnazjach i liceach narasta zjawisko wagarów. Wagarowicze deklarują, że „nie mają czasu chodzić do szkoły, bo muszą się uczyć”

Niestety, w komentarzach do badań wyczytać można, że nie jest to zasługa ani sprawności w rozwiązywaniu testów, ani samych szkół, ale swoisty produkt uboczny kapitału kulturowego badanych. Związek sukcesu edukacyjnego ze szkołą staje się coraz luźniejszy, natomiast z domem – pozostaje tak samo bliski jak przed laty, a może nawet bliższy.

Sprawność w wyrażaniu myśli własnych i cudzych, w pisaniu na dowolny temat, jest raczej efektem korzystania z renty od kapitału wypracowanego przez pokolenia w środowisku domowym, rodzinnym niż pracy na lekcjach polskiego. Tę mało oryginalną prawdę już dawno odkryli uczniowie, czego dowodem stało się narastające zjawisko wagarów w renomowanych gimnazjach i liceach. Wagarowicze deklarują, że „nie mają czasu chodzić do szkoły, bo muszą się uczyć”.

Samokształcenie, które dziś jest najpowszechniejszą formą edukacji polskiej młodzieży, bez nawyku czytania nie byłoby możliwe. Więcej, łatwo dowieść, że oczytany samouk, nawet bez dyplomów lepiej poradzi sobie na rynku pracy niż obwieszony najlepszymi świadectwami produkt ścisłej szkolnej specjalizacji.

Reforma szkolna sprzed dekady kładła nacisk na wykształcenie ogólne. Jej autorzy wyszli z założenia, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, co tak naprawdę przyda się absolwentowi na rynku pracy, jak często będzie zmieniał zawód i środowisko. Proponowano, by od gimnazjum po maturę, bez względu na typ szkoły, wszyscy byli kształceni według prawie identycznych modułów, a profil absolwenta liceum i technikum niewiele miał się różnić.

Tamta reforma utknęła w gimnazjum, nigdy nie weszła do szkół średnich. Ale pomysł był stosunkowo prosty i sprawdzony: w edukacji nie ma drogi na skróty, nie ma też wersji lekkich, łatwych i przyjemnych. Za to opanowanie pewnego zasadniczego kanonu i wykształcenie odpowiednich nawyków, to dobry fundament, by wznosić na nim bardzo różne konstrukcje.

Filozofia edukacyjna przyświecająca dzisiejszym reformatorom jest zgoła odmienna. Zakłada jak najwcześniejszą specjalizację. Profilowanie kształcenia pod indywidualny gust, potrzeby, talenty. Wczesne rozpoznanie, co kogo interesuje, ma wyeliminować wkuwanie rzeczy, które prawdopodobnie na nic mu się nie przydadzą. Koniec z obciążaniem pamięci, marnowaniem cennego czasu. W efekcie mamy otrzymać kolejne roczniki absolwentów zadowolonych i bieglejszych w swej specjalności.

Brzmi to dla uczniów zachęcająco, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ranga, a przede wszystkim użyteczność takiego wykształcenia stanie się jeszcze niższa niż dziś. Zwłaszcza jeśli będziemy przez wykształcenie rozumieć nie tylko indywidualne zasoby wiedzy akademickiej, nawet bogate w danej specjalności, ale zdolność samodzielnego myślenia, innowacyjność i kreatywność.

A nie można zapominać, że szkoła powinna dawać także umiejętność rozumienia podstawowych przekazów medialnych czy zachodzących wokół nas zjawisk społecznych i kulturowych. Że dobra edukacja to również zdolność adaptacji, niezbędna przy wielokrotnie dokonywanej zmianie środowiska i pracy. Miernikiem jakości wykształcenia ma być wreszcie sposób uczestnictwa w kulturze, skala i rodzaj indywidualnych potrzeb w tej dziedzinie wykraczających poza codzienną konsumpcję.

Na szkołę narzekamy przy każdej okazji. Autorytet nauczyciela też mocno ucierpiał w ostatnich latach. Za to książka wciąż utrzymuje się w naszej mocno spsiałej kulturze na piedestale. Stanowi pewnego rodzaju sacrum. Kolejne roczniki przejmują zdrowy snobizm na pokazywanie się z książkami i rozmawianie o nich. Jeśli zatem szukamy czegoś, na czym warto się oprzeć w myśleniu o edukacji, nie szukajmy daleko.

Niestety, wygląda na to, że politycy edukacyjni sprawujący dziś rząd dusz ulegli zupełnie odmiennej fascynacji. Książka pojawia się w ich myśleniu w dość specyficznym kontekście i odmiennym stanie istnienia. W planach rządu na najbliższe lata mamy spektakularną akcję kupowania dla uczniów (z funduszy publicznych) komputerów i podręczników. To nie tylko kwestia kosztów, ale pewnej koncepcji. Otóż komputer uczeń będzie dostawał do domu, podręcznik zaś ma zostawiać po lekcjach w szkole. Dlaczego nie na odwrót? Dobre pytanie, którego dotąd nikt nie zadaje. Dobre, zwłaszcza w kontekście tego, jak ważna jest każda książka w domach bez książek (gdzie na pewno jest telewizor i coraz częściej także komputer).

Myślenie urzędników MEN zaprogramowane jest na przyszłość. I słusznie, bo edukację należy planować w dłuższej perspektywie. Ale już teza, że problem braku kontaktu uczniów z książką… sam się rozwiąże, bo za kilkanaście lat tradycyjna książka zniknie, zaś szkoły (a za ich pośrednictwem uczniowie) otrzymywać będą podręczniki w plikach, zaś wszystkie lektury w zapisie cyfrowym na jednej płytce, wydaje się dyskusyjna. Wymaga więc poważnej debaty. Nie jest to bowiem kwestia jedynie techniczna i logistyczna. Być może czytanie tekstów w formie elektronicznej jest dla młodych ludzi ułatwieniem, a nie utrudnieniem. Ale obcowanie z tradycyjnie wydaną książką to coś więcej niż proste przyswajanie treści. Może wręcz najważniejszy moment w procesie edukacji.

Przy uznaniu dla fenomenu popularności audiobuków i całym szacunku dla kampanii społecznych zalecających czytanie innym, nie sposób przecenić pożytków z lektury, jakie są udziałem tych, którzy czytają sami. I nie ma dziś dla szkoły ważniejszego zadania, niż uzależniać od książek kolejne pokolenia.

Autor jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Wykłada w Studium Dziennikarskim Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz na Uniwersytecie Jagiellońskim

Podobno inne nacje zazdroszczą nam burzliwych debat o kanon szkolnych lektur. Było ich ostatnio kilka. Spierano się także na łamach opiniotwórczych pism o to, czy powinno się klasykę czytać we fragmentach czy wyłącznie w całości. Puentą do wszystkich debat była potężna awantura o egzamin gimnazjalny, w którym uczniowie mieli wykazać się znajomością „Syzyfowych prac” lub „Kamieni na szaniec”.

I właśnie ta awantura dobitnie pokazała, że nie ma nam czego zazdrościć. Skoro z czterech (!) obowiązkowych lektur gimnazjalnych w tysiącach polskich szkół nie przeczytano dwóch, to wszystkie piękne batalie o klasyków mają charakter czysto publicystyczny. Problem nie w tym, że poleca się niewłaściwych autorów, serwuje zamiast całości fragmenty lektur, ale że w ogóle czyta się coraz mniej w szkole! Co więcej, dydaktycy i urzędnicy ministerialni wywiesili już białą flagę i zastanawiają się tylko nad tym, jak nakłonić uczniów, by w ogóle czytali.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Konwencje KO i PiS, czyli wojna o kontrolę nad migracją i o prezydenturę
Opinie polityczno - społeczne
Dominika Lasota: 15 października nastąpiła nie zmiana, a zamiana. Ale tych marzeń już nie uśpicie
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Walka o atomowe tabu. Pokojowy Nobel trafiony jak rzadko
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Czy naprawdę nie ma Polek, które zasługują na upamiętnienie?
Materiał Promocyjny
Bolączki inwestorów – od kadr po zamówienia
Opinie polityczno - społeczne
Stanisław Strasburger: Europa jako dobre miejsce. Remanent potrzeb