Europejskie tournée Baracka Obamy zakończyło się pełnym sukcesem. 200 tysięcy berlińczyków piszczało na sam jego widok, Nicolas Sarkozy był dumny jak paw, iż kandydat demokratów raczył odwiedzić go w Pałacu Elizejskim, tylko Gordon Brown zachował jako taką powściągliwość i nie rzucił się Obamie na szyję (trzeba jednak wziąć poprawkę na to, iż obecny premier Wielkiej Brytanii składa się niemal wyłącznie z flegmy).
W Ameryce notowania czarnoskórego kandydata na prezydenta podskoczyły o całe dwa punkty procentowe, choć liberalne media zastanawiają się z niepokojem, dlaczego nie przebiły jeszcze bariery 70 procent, tak jak w największych krajach Starego Kontynentu.
Obama zdobył też serca kolejnych komentatorów i publicystów, nawet w tak odległych krainach jak Polska. Senatorem z Illinois zachwyca się m.in. Jarosław Makowski, który na łamach „Rzeczpospolitej” pisze o nim jako o „przyjaznej twarzy Ameryki”.
Podobnie jak wielu niemieckich, francuskich czy włoskich dziennikarzy, także Makowski dostrzega w Obamie anty-Busha, romantycznego idealistę, który wierzy w pokój i przyjaźń między narodami. Który ufa, iż Mahmud Ahmadineżad odstąpi od zamiaru wymazania Izraela z mapy świata, jeśli tylko okaże mu się trochę czułości. Który chce, by Ameryka stała się łagodnym hegemonem, a nie – jak dotąd – twardym, bezwzględnym szeryfem, depczącym wolę słabszych narodów i ignorującym wspaniałomyślne intencje światłej Europy.
Obama niczym nieustraszony rycerz ma wjechać na białym koniu do Białego Domu i naprawić Amerykę, zepsutą przez George’a W. Busha i jego towarzyszy neokonserwatystów. A przy okazji naprawić także cały świat, ale już w owocnej współpracy z Angelą Merkel, Komisją Europejską i ONZ.