Zaryzykujmy tezę – gdyby wybory odbyły się w najbliższym czasie, ich wyniki byłyby podobne do tych z października ubiegłego roku. Wygrałaby je PO z ponad 40-procentowym poparciem, na drugim miejscu uplasowałoby się PiS. SLD zdobyłby te swoje 10 proc., a i PSL zapewne weszłoby do Sejmu. Oczywiście, sondaże mówią dziś trochę co innego, ale – jak zwykle – przeszacowana jest w nich Platforma, a niedoszacowane pozostałe partie. Tak było przed wyborami w 2005 roku oraz dwa lata później. Tak zapewne pozostało. Z ponad 50 proc. dla PO zrobiłoby się zapewne o paręnaście procent mniej, PiS w rzeczywistości zdobyłoby około trzydzieści procent, a SLD i PSL zmobilizowałyby swój żelazny elektorat i weszły do parlamentu.
[srodtytul]Nowość naszego życia politycznego[/srodtytul]
Co to oznacza? Zdecydowaną zmianę w zachowaniach wyborczych Polaków. Można odnieść wrażenie, że wyborcy okopali się w swych sympatiach oraz antypatiach i niechętnie zmieniają decyzję co do wyboru partii najmniej złej, czyli tej, na którą zechcieliby zagłosować.
Co prawda, w sondażach widać spadki i wzloty o kilkanaście nawet procent (w okresie zaledwie paru tygodni), ale nie sądzę, by był to prawdziwy opis sytuacji. Kto w poprzednich wyborach głosował na PO, dzisiaj zrobiłby to samo (choć może już nie z takim entuzjazmem jak przed rokiem). Kto w 2007 roku wybrał PiS, obecnie także, mimo wszystko, uznałby partię Jarosława Kaczyńskiego za najlepszą.
Podobnie jest w przypadku lewicy i ludowców. Elektoraty wszystkich ugrupowań trwają w swych sympatiach. To sytuacja zupełnie nowa w naszym życiu politycznym.