Łubieński znów pyta: „Bić się czy nie bić”

W jednym ma rację Tomasz Łubieński: weteranów września ,39 nie pamięta się tak jak powstańców warszawskich – pisze publicysta „Rz”

Aktualizacja: 09.09.2009 01:27 Publikacja: 09.09.2009 01:10

Łubieński znów pyta: „Bić się czy nie bić”

Foto: Fotorzepa, Marcin Łobaczewski MŁ Marcin Łobaczewski

Tomasz Łubieński tak się przywiązał do pytania: „Bić się czy nie bić”, że w rocznicę września ,39 postawił je po raz kolejny i odpowiada na nie na 140 stronach książki „1939. Zaczęło się we Wrześniu”.

Ostateczna odpowiedź brzmi twierdząco, choć z pewnym zastrzeżeniem: „Chyba nie było innego wyjścia”.

Otóż to inne wyjście było i na przykład pierwszy zastępca delegata rządu na kraj w latach 1943 – 1945 Adam Bień nazywał je po imieniu: „Trzeba się było zgodzić na to, czego chcieli Niemcy. Przecież Gdańsk i eksterytorialna droga przez korytarz to było byle co w stosunku do tego, cośmy stracili (...) Trzeba było mieć dość rozumu, żeby po śmierci Piłsudskiego dalej układać się z Niemcami, tak jak Marszałek ułożył się, podpisując z nimi w 1934 roku pakt o nieagresji. A skoro się tego rozumu nie miało, trzeba było oddać Gdańsk i korytarz, zamiast opowiadać głupoty o honorze”.

Łubieński przekonuje jednak czytelników i siebie samego, że „minister Beck, jakim by nie był ministrem, jako pierwszy w Europie, czyli na świecie, polityk, stawiając się Hitlerowi w imieniu Polski i swoim własnym, miał rację”. W kontekście rosyjskich pseudoodkryć historycznych poruszanie kwestii związanych z ministrem Józefem Beckiem staje się wyjątkowo kłopotliwe, a jednak trudno tego uniknąć, zważywszy że autor „1939. Zaczęło się we Wrześniu” w wielu miejscach posiłkuje się sporządzonym przez Michała Łubieńskiego („stryja Micia”) na przełomie lat 1940 – 1941 materiałem zatytułowanym „Refleksje i reminiscencje”, wykazując czarno na białym, iż Beck już nie ministrem, ale w ogóle – politykiem był fatalnym. A „stryj Micio” był szczególnym recenzentem Becka jako dyrektor jego gabinetu.

[wyimek]Basuje dzisiejszy Łubieński Łubieńskiemu wcześniejszemu, pokpiwając z mocarstwowych aspiracji przedwojennej Polski[/wyimek]

Tomasz Łubieński chwali stryjaszka za „przenikliwe uwagi na temat przedwojennego państwa”, docenia jego talent literacki i „temperament intelektualny”, rozumie lojalność wobec szefa i przyjaciela (panowie byli ze sobą na „ty”), niemniej wytyka dyrektorowi gabinetu ministra Becka m.in. fobię antyczeską, wstydzi się za jego entuzjazm dla zajęcia Zaolzia czy za określanie Niemiec Hitlera w pewnym czasie jako państwa przyjaznego.

Z satysfakcją cytuje za to następujące zapiski Michała Łubieńskiego: „Nie wiem, jakie duchy stały za antysemityzmem naszego ruchu narodowego. Jestem Polakiem – czczę historię Polski i wiem, że nie były to duchy naszej wielkiej przeszłości”, jako że z „1939” jasno wynika, iż to antysemityzm właśnie uważa autor za największy grzech II Rzeczypospolitej.

Swoją drogą, ciekawe, że lekko prześlizguje się Tomasz Łubieński nad zdaniem stryja o „naszej wielkiej przeszłości”, które w zasadniczy sposób kłóci się z rozwiniętą w „1939” tezą, jakoby wszystkie polskie zwycięstwa (ze szczególnym uwzględnieniem Grunwaldu, Wiednia i Bitwy Warszawskiej 1920 roku) funta kłaków nie były warte.

[srodtytul]W interesie Rzeczypospolitej[/srodtytul]

Basuje dzisiejszy Łubieński Łubieńskiemu wcześniejszemu, pokpiwając z mocarstwowych aspiracji przedwojennej Polski. Aspiracje te były zresztą zawsze łatwym kąskiem dla wszelakich przeciwników sanacji, z komunistami na czele (autor „1939” wydobywa nawet na wierzch upiory przeszłości, przywołując bezwstydne powojenne agitki Grzegorza Jaszuńskiego i Stefana Arskiego, dziennikarskich kanalii).

Kąsek to jednak zbyt łatwy, bo może warto zwrócić uwagę na termin „mocarstwo” figurujący w oficjalnych dokumentach państwowych i umowach międzynarodowych parafowanych przez Polskę, a także na przykład na program cenionej przecież przez Tomasza Łubieńskiego przedwojennej „Polityki” i jej naczelnego – Jerzego Giedroycia, program zawarty w broszurze pod tytułem, nomen omen: „Polska idea imperialna”. Nawiasem mówiąc, w tak żywo interesującej autora „1939” sprawie żydowskiej zespół „Polityki” opowiadał się za emigracją „nadmiernej ludności żydowskiej z Polski”, uznając, że jedynym środkiem, który może do tego doprowadzić, „jest celowa presja stosowana na wszystkich odcinkach życia gospodarczego”.

Po co o tym nadmieniam? Wyłącznie dlatego, że w „1939” jeden z rozdziałów poświęca Łubieński, z sobie znanych powodów, Józefowi Mackiewiczowi, czyniąc autora „Drogi donikąd” antysemitą pierwszej wody. Jako dowód w sprawie sięga do reportaży Mackiewicza ze Zbąszyna, granicznego miasteczka, do którego przed wojną odtransportowali Niemcy żyjących w Rzeszy Żydów z polskim obywatelstwem. Józef Mackiewicz pojechał do Zbąszyna i napisał teksty, dziś – nie tylko ze względów językowych – nie do przyjęcia, wtedy jednak w dobie – jak pisał – „głoszonych rzekomo oficjalnych haseł o konieczności odżydzenia Polski i zorganizowania emigracji Żydów polskich”, będących absolutnie na miejscu.

Tomasz Łubieński oburza się na niegdyś jędrny i giętki, a teraz „plugawy” język Mackiewicza: „to »odżydzanie« zupełnie jak »odszczurzanie«”. „I nie odnosząc się do sprawy wyroku śmierci – konstatuje – który na Józefa Mackiewicza wydała AK, do jego artykułów w gadzinowym »Gońcu Wileńskim«, cytowane reportaże ze Zbąszyna mówią same za siebie”.

No, to jest coś więcej niż publicystyczne przegięcie. Józef Mackiewicz, odnosząc się do Żydów, nigdy nie posługiwał się kryteriami ideologicznymi, narodowymi czy rasowymi, a w tych, nielicznych zresztą, artykułach, w których o Żydach pisał krytycznie, czynił to wyłącznie w interesie Rzeczypospolitej Polskiej. Tak jak ten interes rozumiał.

Jeśli Józef Mackiewicz bywał przed wojną antysemitą, to w identycznym stopniu jak na przykład Maria Dąbrowska.

I niech Tomasz Łubieński ogarnięty nagłym atakiem poprawności politycznej nie wmawia nam, że tego nie pojmuje.

[srodtytul]Papier jest cierpliwy[/srodtytul]

Autor „1939”, dając wyraz swej niechęci do Józefa Mackiewicza, wyrywa również zdanie z innego jego artykułu – o Gdańsku, z którego wynikać miało, że jesteśmy świetnie przygotowani do zbrojnego starcia z Niemcami. No i co z tego? To nie Józef Mackiewicz swoimi tekstami w „Słowie”, niech będzie, że nie zawsze przemyślanymi do końca, spowodował klęskę września.

Jeśli już mielibyśmy szukać winnych, to – raz jeszcze, abstrahując od rosyjskich bredni – wskazałbym nie na kogo innego, ale na Becka właśnie – za skarykaturowanie polityki Piłsudskiego wobec Niemiec i Rosji radzieckiej. Ale Łubieński, wzorem „stryja Micia”, choć nie kryje faktów dyskwalifikujących ministra, próbuje jego postępowanie usprawiedliwiać, dorabiając mu jakieś szlachetniejsze intencje. Stryj Micio napisał o swoim zwierzchniku: „Nie był to człowiek stworzony do szczęścia”.

Co właściwie znaczyć ma to zdanie? I dlaczego autor „1939” bez komentarza pozostawia najważniejsze chyba zdanie ze sprokurowanej przez Michała Łubieńskiego charakterystyki Becka: „Człowiek ten ulegał nałogowi pijaństwa, które rujnowało jego zdrowie i charakter powoli, ale ze straszliwą niechybnością”. Krócej brzmiałoby ono tak: Beck był alkoholikiem.

A „złemu” Mackiewiczowi przeciwstawia Tomasz Łubieński „dobrego”, naturalnie – Stanisława „Cata” Mackiewicza. Ach, jakiż to był świetny pisarz, wspaniały erudyta, wielki polemista! Wszystko to prawda, tylko że i on w 1936 roku w artykule wdzięcznie zatytułowanym „Szabes-goje o wzniosłych celach” pisał: „Mówi się o odżydzaniu handlu, odżydzaniu przemysłu. Dobrze”, a rok później w „Kwestii żydowskiej” punktował: „Po pierwsze nikt nie zdoła wytłumaczyć, że istnienie 3-milionowego getta w Polsce jest elementem jej siły i potęgi. Po drugie Żydzi swoją beznadziejnie drażniącą polityką wprost zapraszają do antysemityzmu”.

Autor „1939” daje też upust chciejstwu i oto ni z tego, ni z owego oznajmia, że „nie” rzucone dumnie przez Becka Hitlerowi, co w konsekwencji oznaczać będzie „klęskę i upadek państwa”, „że ta ryzykowna świadoma decyzja podjęta w fatalnej sytuacji wojskowego okrążenia i egzotycznych praktycznie sojuszy okazała się, no, przyjmijmy, że była, protestem nie tylko przeciwko zaborczej, również zbrodniczej ideologii, której ostateczną konsekwencją była Zagłada”. Doprawdy, papier jest cierpliwy.

Losy świata potoczyły się tak, jak się potoczyły i autor „1939” może dziś wywodzić, że specjalna atencja, jaką hitlerowskie Niemcy darzyły pamięć marszałka Piłsudskiego, była dla Polski krępująca. Ośmielam się zapytać: była czy jest?

Perspektywa defilady w Moskwie, na której niemieccy i polscy żołnierze maszerowaliby na placu Czerwonym ramię w ramię, perspektywa roztaczana m.in. przez prof. Pawła Wieczorkiewicza, wcale nie musi przynależeć do kategorii political fiction. Tak mogło być i, kto jak kto, ale Józef Piłsudski bynajmniej tej myśli nie odrzucał. Bo wiedział, że wojna jest nieunikniona, a w jej wyniku albo Polska stanie się wielka, albo jej nie będzie. No i sprawdziło się to drugie, mniej więcej na pół wieku.

Ale Polacy – co Łubieński z jakąś schadenfreude przypomina – wzięli udział w defiladzie zwycięstwa na placu Czerwonym, tyle że u boku Armii Czerwonej. Kombinowany polski batalion prowadził – cytuję – „przedwojenny zawodowy oficer, uczestnik Kampanii Wrześniowej i jeniec niemieckich oflagów, kapitan Józef Kuropieska”. Chociaż – przypomina autor „1939” – „wcześniej był 17 września, Katyń, obojętność wobec tragedii Powstania, prześladowania akowców”.

Nie ma tutaj żadnego „chociaż”. Józef Kuropieska doświadczyć miał wkrótce ubeckich tortur, skazano go na karę śmierci (wyroku, szczęśliwie, nie wykonano), uznany został za bohatera, wcześniej jednak – w oflagach właśnie – niezależnie od jego wojennych zasług przylgnęło do niego określenie „ta Kuropieska” za głoszenie poglądów prokomunistycznych w środowisku oficerskim odosobnionych.

Tomasz Łubieński, dając w „1939” wyraz swym sympatiom i antypatiom, niesłychanie wyolbrzymia znaczenie literatury i literatów w dziejach Polski, przywołując jakieś nocne spotkanie Becka z delegacją poetów i pisarzy, ze Słonimskim i Tuwimem, „może legionistą Broniewskim” i hrabią Sobańskim. I to oni – być może, zastrzega się Łubieński – mieli wytłumaczyć Beckowi, kim naprawdę jest Hitler.

Boże na wysokościach, Beck miał swoje ograniczenia, ale nie aż takie, i nie potrzebował Słonimskiego, by ten wyjaśniał mu niecne zamiary niemieckiego Führera i przekonywał, że wszystkie z nim konszachty są kompromitujące. Ten sam Słonimski, w którego poezji – jak twierdzi Łubieński – zabrzmiał w czasie wojny „nowy, heroiczny ton”, popisał się we Francji wyjątkowo paskudnym wierszem antysanacyjnym, plując w swoje – bo podobno był piłsudczykiem – gniazdo. Z jeszcze większym zapałem uczyni niebawem to samo Tuwim.

[srodtytul]Tym tylko się żyje, za co się umiera[/srodtytul]

Ojciec mój, podobnie jak ojciec Tomasza Łubieńskiego, był oficerem września. Nigdy nie mówił o załamaniu morale wojska ani o utracie wiary w odmianę losu, a jeśli na coś się oburzał, to na tych, którzy zaraz po klęsce 1939 roku od czci i wiary, odsądzając sanację, zasiewali zwątpienie w słuszność sprawy, za jaką walczył żołnierz polski od 1 września 1939 roku. Bo żołnierski wysiłek i przelana krew są wartościami pozadyskusyjnymi i naprawdę, jak pisał Kazimierz Wierzyński, „tym tylko się żyje, za co się umiera”.

W powrześniowych nastrojach dominowała apatia, a w oczach wielu Polaków – może bardziej cywilów niż żołnierzy – pozostał obraz wielkiej ucieczki, bezładu na niezliczonych szosach i drogach. Wspominany przez Tomasza Łubieńskiego Jan Karski – „niezwykły bohater, kombatant wyjątkowy” z września 1939 roku – zapamiętał tylko „ucieczkę i głód”, a „nasz odwrót – mówił w rozmowie ze mną w 2000 roku – było to najbardziej upokarzające przeżycie, jakiego zaznałem”.

Po wojnie Karski ściągnął do Ameryki swego brata Mariana Kozielewskiego, przedwojennego komendanta warszawskiej policji. Zamieszkał on w Kanadzie, gdzie miał 25-hektarową farmę. „W Kanadzie – opowiadał mi Jan Karski – mieszkał niedaleko generała Sosnkowskiego. Kiedy spytałem go, czy się odwiedzali, odpowiedział: »Nie. O czym byśmy rozmawiali? Zdradziliśmy Komendanta. Dał nam Ojczyznę, a my ją straciliśmy«. Oni wszyscy mieli kuku na muniu”.

Oni wszyscy... Niewielu z nich zostało. W jednym ma rację Tomasz Łubieński, gdy pisze, że weteranów wrześniowej kampanii 1939roku nie pamięta się tak, jak przed wojną pamiętało się o weteranach roku 1863, jak obecnie czci się powstańców warszawskich. Zapewne dlatego, że we wrześniu nie przegrali żadni konspiratorzy czy partyzanci, żadne Orlęta czy Szare Szeregi, ale regularna armia – Wojsko Polskie, z którego byliśmy tak dumni. Z tym trudno się było pogodzić.

I dlatego, jeśli odpowiadamy twierdząco na podstawowe pytanie, czy w 1939 roku trzeba było się bić, to nie ma sensu zastanawiać się nad tym, co „Europa” powiedziałaby na to, gdyby Polska sprzymierzyła się z Niemcami, ale jakie byłyby skutki tego aliansu. Nie dla niewiadomego kształtu „Europy”, która w istocie – przyznaję – nic mnie nie obchodzi. Dla Polski.

Tomasz Łubieński tak się przywiązał do pytania: „Bić się czy nie bić”, że w rocznicę września ,39 postawił je po raz kolejny i odpowiada na nie na 140 stronach książki „1939. Zaczęło się we Wrześniu”.

Ostateczna odpowiedź brzmi twierdząco, choć z pewnym zastrzeżeniem: „Chyba nie było innego wyjścia”.

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?