Jan Polkowski. Powrót poezji

Czymże może być tomik „Cantus”? Czyż nie nadzieją dla wszystkich tych, którzy czują, że w sztuce zdarzyło się coś złego? Że podnoszenie do rangi mistycznych przeżyć ciężkiego kaca poety nie wyczerpuje naszych doświadczeń? – zastanawia się krytyk literacki

Aktualizacja: 25.11.2009 23:59 Publikacja: 24.11.2009 16:57

Andrzej Horubała

Andrzej Horubała

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Zamilkł na lat prawie dwadzieścia. Ze sceny poetyckiej schodził żegnany nie tylko ogólnikowymi szyderstwami młodszych twórców, wkraczających właśnie w życie literackie, ale też szczegółowymi zarzutami pod adresem uprawianej sztuki. Marcin Świetlicki, najwybitniejszy twórca z pokolenia „Brulionu”, obdarzony mocnym, świetnie ustawionym głosem, w wierszu „Dla Jana Polkowskiego” wyliczał słabości sztuki zaangażowanej, która ucieka od prawdy jednostki do uogólnień i wielkich słów. Która cytatami i odwołaniami do historii fałszuje obraz rzeczywistości. Która zbyt łatwo pokonuje „długą i prawie niemożliwą drogę od litery do Boga”. Która kłamie.

Zszedł Polkowski z poetyckiej sceny, a deklaracje, dlaczego milczy, składali za niego krytycy i felietoniści, określający jego milczenie mianem „wymownego” czy też „demonstracyjnego”. Ktoś stwierdził, że jego milczenie jest ostatecznym dowodem na odzyskanie przez Polskę niepodległości, ktoś, że jest dowodem intelektualnej uczciwości, mocnej samoświadomości, że pewien typ poezji po prostu się skończył.

Wykpiwany przez jednych, poklepywany protekcjonalnie przez drugich, milczał. Milczał jako artysta, choć przecież nie zniknął z życia publicznego. Był redaktorem naczelnym „Czasu Krakowskiego”, przez dni parę rzecznikiem prasowym rządu Jana Olszewskiego, wreszcie dyrektorem biura zarządu TVP. Owszem, był działaczem politycznym, społecznym, ale przecież dla wszystkich znawców literatury pozostawał po prostu najzdolniejszym poetą swojej generacji, autorem namaszczonym przez Jana Błońskiego, twórcą, który zapowiadał najwięcej, który zdawał się nie tylko kontynuatorem poetów pokolenia ’68, ale też uczniem, który przerastał mistrzów.

[wyimek]Polkowski przychodzi w czasie szczególnym, gdy jego publiczny rywal, przeciwnik w walce o poetycki tron – Marcin Świetlicki zdaje się święcić triumf. I zaskakuje. [/wyimek]

Jego debiutancki tomik z roku 1980 pod tytułem „To nie jest poezja” przynosił zaangażowane wiersze pokazujące, że to właśnie JEST poezja i to najczystsza. Owszem, wyrastająca z bardzo konkretnego dojmującego przeżycia, ale tak zorganizowana, że nawet wrogowie polityczni musieli przyznać: to jest poezja, to jest tak artystycznie uformowany komunikat, to jest tak wspaniałe zestawienie słów, że choć obciążone wielkim ładunkiem propagandy, ideologii, buntu, zwycięsko wzbija się ponad czarną pianę gazet i pokazuje, że z przyciężkiej i przykurzonej materii narodowej martyrologii, społecznego sprzeciwu, protestu można konstruować arcydzieła lekkie, olśniewające niespodzianką i tajemnicą. Tak, choć zaangażowane do bólu, konkretne, to przecież finezyjne, choć związane z polityczną opresją, to przecież zabierające ludzi w niesamowitą podróż wyobraźni i skojarzeń.

Oto wiersz „Restauracja »Arkadia« Nowa Huta Plac Centralny”.

Składniki? Takie jak w tytule. Niby konkret: szary, banalny. Kilkumetrowy pomnik Lenina, poplamiony obrus peerelowskiej knajpy, śnieg. I cóż z tego wyczarowuje dwudziestoparoletni poeta? Esej o ludzkim cierpieniu, opresji, historii Rosji… Wiersz wstrząsający skalą poetyckiej wyobraźni pozwalającej na wędrówkę bez końca, bez granic, pełen zaskakujących zestawień. Rozwibrowujący głosy, rozwibrowujący przestrzeń, rozwibrowujący czas, który staje się nagle wiecznym czasem rosyjskiej udręki i czasem nudnego oczekiwania na kelnera, rozwibrowującym osoby dramatu, które stają się i katem, i ofiarą…

[i][b] „Restauracja »Arkadia« Nowa Huta Plac Centralny”. [/b]

Sekretarz Generalny Wszechrosyjskiej Komunistycznej Partii

(bolszewików) Włodzimierz Iljicz Lenin. Obsypany

śniegiem, sześciometrowy kolos, wraca z roboty

do baraku. Wycieńczony, głodny. Na nogach trzyma go tylko

wzrok konwoju gałuboj. Mróz podaje mu pięść

zatrzaśniętą jak rozgrzane brzęczące stepy. Polarna

noc rozbiera się do naga. Apel.

Na poplamionych obrusach

kołymskiego śniegu. [/i]

Szybko stworzył rozpoznawalny styl, pełen elips, niedopowiedzeń, wtrącanych w nawiasach pytań, spierających się głosów wewnętrznych, które wpuszczały do utworu zupełnie nowe światło. Niczym szept komentujący ironicznie, przewrotnie, erudycyjnie, nakreślony obraz. Jego poezja, choć rządząca się skrótem, strzępem, to jednak często wręcz przeładowana znaczeniami, tropami, różnorodnymi skojarzeniami rozsadzała ramy wiersza i tradycyjnej liniowej wyobraźni. W wierszach stanu wojennego Polkowski nie chciał wypowiadać wielu słów. Wystarczył szybki sztych, zestawienie urywka modlitwy, cytatu, skojarzenia – to wszystko. Prosta sceneria celi stawała się przestrzenią mityczną, więzienny mur symbolem narodu, bazgroł na drzwiach – metaforą. Dwa, trzy postawione obok siebie słowa i oto nasze życie, nasza opresja stawały się częścią mitu, uzyskiwały status świętości.

Powraca tak jak zamilkł. Bez żadnej deklaracji, bez żadnego ostrzeżenia. Tomikiem zatytułowanym dość pretensjonalnie, może na przekór krytykom – „Cantus”. Jakby chciał już samym tym tytułem pokazać, że nic sobie nie robi z szyderstw młodszych konkurentów, że nie schodzi z obranej drogi i nie będzie zniżał się i brukał świętego poetyckiego przekazu.

Przychodzi w czasie szczególnym, gdy jego publiczny rywal, przeciwnik w walce o poetycki tron Marcin Świetlicki zdaje się święcić triumf. Świetlicki – poeta, Świetlicki – ironiczny celebryta, Świetlicki – pisarz powieści kryminalnych i Świetlicki – rockman. Wreszcie: Świetlicki – prawodawca stylu dowartościowującego popkulturę, sprowadzający poezję, sztukę wysoką do poziomu piosenki, rockowego tekstu, melodyjnej ekspresji. Czyniącej z mowy potocznej i potocznego myślenia jedyne tworzywa literatury.

Czymże może więc być powrót Polkowskiego?

Czyż nie nadzieją dla tych, którzy liczą, że istnieje jednak sztuka wysoka, że dystynkcje powinny zostać zachowane. Tych, którzy na ślubach czy na pogrzebach życzą sobie jednak muzyki poważnej, a nie rockowej ballady odtworzonej z boomboksa...

Czyż nie jest nadzieją dla wszystkich, którzy czują, że w sztuce zdarzyło się coś bardzo złego, że inwazja pop-kultury zabija wrażliwość i zubaża nas wszystkich? Że podnoszenie do rangi mistycznych przeżyć ciężkiego kaca poety, że nazywanie miłością jakichś brudnych powierzchownych relacji nie wyczerpuje naszych doświadczeń… Że teledysk i szybki montaż nie wystarczy dla opowiedzenia świata.

Powraca Polkowski – największy poeta stanu wojennego, największy talent w Polsce. I zaskakuje.

„[b]C[/b]antus” to tom wyśmienity, pełen fragmentów doskonałej poezji, w którym Polkowski prezentuje się jako twórca mający pełną władzę nad słowem. Mocne zdania, sugestywne obrazy, a przy tym, czego mogli obawiać się miłośnicy poety, żadnego autoplagiatowania, żadnego odcinania kuponów od dawnych osiągnięć poetyckich. Polkowski uspokaja frazę, odrzuca wiele z dotychczasowych własnych wynalazków, nie pozwala brzmieć dawnemu sobie w wierszach z XXI wieku. Jakby próbował się w zupełnie innej konkurencji, jakby dostroił instrument do zupełnie innego przekazu.

Ale też ton wierszy jest absolutnie odmienny od tego, co prezentował poeta w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. „Cantus” to wypowiedź kogoś bardzo poranionego, którego traumy są głębokie, a milczenie w pewnych sprawach znaczące. To książka o rozpaczy, bezowocnym poszukiwaniu nadziei, niedomknięciu losu.

Otwierający tomik wiersz, olśniewająca „Rzeka” zapowiada podróż ku podstawowym doświadczeniom metafizycznym.

[i]Jestem młodszy o ponad pół wieku,

łowię patykiem ryby w młynówce.

Jednak zanadto się przechylam i po chwili, chybocąc się,

płynę i bulgocę jak wrzucona do wody pusta butelka

tę krótką podróż przerywa mama, która krzycząc z przerażenia

wyciąga mnie na brzeg. [/i]

Powrót starzejącego się poety do wstrząsającej przygody z dzieciństwa, do fascynującego źródłowego doświadczenia niebytu, osobności, przemijania, a przy tym matczynej miłości – zapowiada intymny klimat wierszy, a jednocześnie ich tematykę:

Po raz pierwszy odkrywam urywany puls wewnętrznej ciemności i czuję słodki smak wszechświata.

Z tym że słodyczy w nowym tomie będzie coraz mniej, a raczej okazywać się będzie ona coraz bardziej zwietrzała i złudna. Zwyciężać będzie gorycz i pustka. Nadzieje, nawet te wiążące się z kręgiem najbliższych, okazywać się będą daremne. Czuła podróż w stronę zielonookiej matki, drobiazgowe i sentymentalne rekonstruowanie jej dzieciństwa, młodości, dojrzałości, pochylenie się nad losem zniszczonego przez historię ojca, wyciąganie ręki do żony – to wszystko nie przynosi ukojenia wobec pytań o przemijanie i triumf nicości.

Samotność poety nie znajduje lekarstwa w rodzinnych więziach. A przecież szukając wyzwolenia, Polkowski wzbija się na szczyty zarówno poezji, jak i intymności. Czytelnik jego starszych utworów poczuje się zaskoczony niezwykle osobistym tonem, jaki dobywa poszukujący sensu przemijania artysta.

[b]P[/b]oeta, który w latach osiemdziesiątych stworzył nowoczesny wzorzec polskiego mesjanizmu, który zapisał najwspanialej przeczucie polskiej Golgoty, teraz, zamykając się w swej chacie w Tymowskich Górach, o sprawach wspólnoty i religii, zatopiony w górskim pejzażu – milczy. Znacząco milczy.

Grupa utworów będących tematycznym dopełnieniem „Elegii z Tymowskich Gór” to roztopione w krajobrazach melancholijne rozmyślania o starości, daremności, niespełnieniu. Chcieliście poezji? No to ją macie. Mgły, dymy, zmierzch. Prawie że młodopolskie klimaty, antropomorfizacja drzew i gór, krajobrazy stają się odbiciem duszy, pieczołowite odtwarzane kolory i nazwy roślin malują wewnętrzny pejzaż. Wzruszenia podążające za porami dnia i roku. Znikąd pocieszenia. Jakby poeta chciał zagłębić się w depresji, chciał do końca przeżyć smutek, delektować się melancholią.

Nie ma też w tych prawdziwych elegiach miejsca na religijną konsolację. To, co było znakiem firmowym Polkowskiego z lat osiemdziesiątych, niezwykła chrześcijańska duchowość jego medytacji, tu zanika zupełnie, jest świadomie, gniewnie nawet odrzucone.

[i]Nie chcę żono, żebyś przywoziła pamięć,

nie chcę żebyś przybyła z przeszłości,

nie chcę żebyś przyjechała młoda,

to Bóg niech pertraktuje ze śmiercią. [/i]

Zbliżający się do sześćdziesiątki poeta zdaje sobie sprawę ze starości i chce o niej mówić bez łatwych pocieszeń, bez złudzeń.

„Miałem zostać lekarzem, zostałem starym człowiekiem” – pisze z gorzką ironią Polkowski, odwołując się do jakichś rodzinnych planów, złudzeń, wspomnień… To nie jest stary rubaszny Miłosz, patrzący z uśmiechem mędrca na przemijanie, delektujący się swoim wiekiem, kaprysami niedołężności, pamięci, bawiący się wygasającymi pożądaniami, przeszłymi grzechami, kaprysami ciała. O nie.

Polkowski stawia mnóstwo pytań, tych właśnie najistotniejszych, tyczących losu, sensu, przemijania, ale po to, by pokazać, że znikąd nie nadpływa pocieszenie. I nadziei na owo pocieszenie coraz mniej.

[i]Im bardziej zbliżam się do śmierci,

tym mniej wyraźnie słyszę siebie,

gubię swój ślad. Cudze głosy mówią we mnie,

splatają się cudze linie życia...[/i]

Historia, paradoksalnie, ożywa najpełniej w czasie wypraw poza dzisiejsze granice Polski. Na wschód. Owszem, wspomni ją jeszcze, gdy w wierszu pojawi się ojciec „skatowany przez polski los szlachetka kresowy, któremu oczy zapełniały się łzami na sam dźwięk słowa Polska”, mówiąc o matce przywoła „dziesiątki lat znieczulającego upokorzenia, którym imperium, o nazwie niewartej zapamiętania, sowicie raczyło podbitych”. Owszem, pojawi się w wizyjnym poemacie „Powodzianie”, ale zawsze będzie to zapis triumfu nicości i śmierci.

Poeta, który niegdyś szukał i znajdował wsparcie we wspólnocie, choćby historycznej, który w imieniu tej wspólnoty opłakiwał utratę niepodległości, który wreszcie sakralizował społeczny opór i walkę, teraz ucieka i od wspólnoty, i od Boga.

Religia? Owszem, istnieje, ale traktowana jest raczej jako na wpół zatarty kulturowy znak, przedmiot niewyraźnego pragnienia, złudnego marzenia niźli możliwość realnego wejścia w mistyczne przeżycie. (Przypomnijmy sobie nakładanie scen biblijnych na codzienność stanu wojennego, a zobaczymy kolosalną różnicę, jaka zaszła w poezji Polkowskiego i prawdziwe otchłanie rozpaczy, w jakich się zanurza).

Rodzina? Dawniej mitologizowana, funkcjonująca prawie jako sacrum religijne i patriotyczne, w elegijnych wierszach Polkowskiego z XXI wieku zostaje zanegowana jako przestrzeń spełnienia. Przytoczmy dla kontrastu fragmenty zapisków więziennych z roku 1982:

[i]Z przyklejonego do ściany zdjęcia patrzy na nich

młoda kobieta trzymająca na kolanach

małego chłopca. Skupiony malec nie poznaje

ojca, właśnie podniósł rączkę (zdjęcie

w tym miejscu jest zamazane) jakby błogosławił

tym trzem więźniom,

(Żydom, Grekom

i całej ziemi) [/i]

Albo:

[i] Oto moje obywatelstwo – twój wzniesiony

Pod piersiami

Brzuch (Anusiu, mateńko). [/i]

A teraz? Wiersz „Cantus” będący hołdem złożonym matce, której religijne życie traktowane jest z lekkim sentymentalnym pobłażaniem, kończy pełne bolesnego rozczarowania zdanie-konstatacja:

[i]Wypełniam swój los,

choć nie jesteśmy już sobie

przeznaczeni.[/i]

[b] O[/b]drzuciwszy pocieszenie płynące z natury, historii, religii, miłości, podejmuje Polkowski w zamykającym zbiorek utworze próbę ostatnią. Wzywa sztukę. Nieśmiertelną sztukę Jana Sebastiana Bacha, którego apoteozę głosił już w wierszach z lat siedemdziesiątych, a i tu we wcześniejszych utworach przywoływał jego „Wohltemperierte Klavier” jako przeciwwagę dla naszej niemożności przebaczenia, zaś toccatę jako wyraz doskonałego spełnienia.

Tom „Cantus” wieńczy wiersz pod ostentacyjnie manierycznym tytułem „Allemanda, Corrente, Sarabande, Giga, Ciaccona” będącym wyliczanką poszczególnych części utworu Bacha.

[i]Dzisiaj, w wilgotny lutowy wieczór [Bach] zaprowadza porządek

w sercu dwudziestoczteroletniej kobiety,

która stojąc, na początku XXI wieku, wśród zhańbionych zwłok

śląskich kopalń, odczytuje kod Partity d-moll.

słucham bezwładnie, bezładnie myślę

o światowym krachu finansowym,

o przyszłości swoich dzieci, gdy jedno z nich,

z niepokojącym rodzajem miłości w półprzymkniętych oczach,

używając wiśniowego smyczka oddaje mi, podarowuje?

lata stracone na daremne poszukiwanie słów. [/i]

Moment spełnienia, ekstazy, epifanii, którą zwiastuje córka, przywodzi mi na pamięć finał „Szkoły muzycznej”, jednego z najwspanialszych opowiadań Johna Updike’a:

„moja córka wychodzi z klasy. Ma tłuściutką, zadowoloną twarz, odświeżoną, pełną nadziei; jej pogodny uśmiech, przygryziona dolna warga przeszywają me serce i umieram (wydaje mi się, że umieram) u jej stóp.”

[tłum. Henryk Krzeczkowski]

Czy i to zaneguje Polkowski? Jakichż argumentów użyje, by pozbawić mocy swą wizję? Bach, kobieta-córka, początek tysiąclecia, zhańbione zwłoki (cóż za przerzutnia!) kopalń...

Posłuchajmy:

[i]Dotykam letniego, wypełnionego złotym śniegiem pasma

włosów mojej córki, jej nadgarstków,

które zaprojektował Guarneri.

Wokół duszny oddech stłamszonego życia.

I zaborcza, coraz bardziej bolesna,

wszechogarniająca jak chaos

cisza. [/i]

Cisza? Nicość jako finał jego peregrynacji, jego poszukiwań pocieszenia? Wszechogarniająca cisza? Czyż apodyktyczny koniec tego utworu nie jest zwykłym gestem przekory?

Oto artysta kreśli drogę ucieczki, kreśli wzruszającą pochwałę miłości i sztuki przekraczającej doczesność, kwestionującej przemijanie, porządkującej chaos. Sam swoją poezją tę nicość przezwycięża, by później gestem niecierpliwym podrzeć swój genialny szkic i powiedzieć zaskoczonym słuchaczom, że to znowu nie to. Cóż to za gest?

Gdzie jest prawda o nas: czy w wizjach i intuicjach rozsianych w tomiku czy w tych odruchach negacji?

Czy w czułym przeglądaniu rodzinnych albumów, prywatnych objawieniach bytu, kontemplacji krajobrazów czy w odpychaniu pocieszenia i kwestionowaniu ładu?

[i]Mój rówieśnik orzech lekko i cierpliwie –

mówiąc i owocując – układa toccatę Bacha.

Stoimy razem wczepieni ze wszystkich sił

w ten sam kawałek ubogiej gliny,

w bezwietrznej ciszy,

pod ogromnym światłem sierpnia. [/i]

Czyż czyniąc ze swojej rozpaczy przedmiot estetycznej kontemplacji de facto nie przezwycięża jej, nie niweczy? On, niczym jego patron, Bach, bez nadziei iluminacji próbujący „kaligrafować jasny wzór tajemnicy”, w rozpaczy pracujący nad ocaleniem świata...

To pytanie to klucz do poezji Jana Polkowskiego. Wspaniałe próby, hipnotyczne obrazy, sygnały epifanii, a później pozorowane duchowe samobójstwa, zniecierpliwienie, melancholia.

[i]Jan Polkowski, Cantus, Wydawnictwo A5, Kraków 2009[/i]

[ramka]Muzeum Powstania Warszawskiego zaprasza na wieczór poetycki Jana Polkowskiego, Muzeum Powstania Warszawskiego, Audytorium Jana Nowaka-Jeziorańskiego, 25 listopada, godz. 18.00. Wybrane utwory czyta Krzysztof Kolberger. Komentarz – Tomasz Burek i Włodzimierz Bolecki. [/ramka]

[ramka][b]Jan Polkowski[/b] (ur. 10 stycznia 1953) – poeta, dziennikarz, działacz NSZZ „Solidarność”. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako poeta zadebiutował w 1978 roku, publikując w kwartalniku „Zapis”, w tym samym roku założył wychodzące w drugim obiegu czasopismo „Sygnał”. Internowany w czasie stanu wojennego. W latach 1983 – 1990 był redaktorem naczelnym kwartalnika „Arka”, od 1990 r. „Czasu Krakowskiego”. W 1992 r. pełnił funkcję rzecznika rządu Jana Olszewskiego. Był dyrektorem biura zarządu i spraw korporacyjnych TVP SA pod rządami Andrzeja Urbańskiego. [/ramka]

Zamilkł na lat prawie dwadzieścia. Ze sceny poetyckiej schodził żegnany nie tylko ogólnikowymi szyderstwami młodszych twórców, wkraczających właśnie w życie literackie, ale też szczegółowymi zarzutami pod adresem uprawianej sztuki. Marcin Świetlicki, najwybitniejszy twórca z pokolenia „Brulionu”, obdarzony mocnym, świetnie ustawionym głosem, w wierszu „Dla Jana Polkowskiego” wyliczał słabości sztuki zaangażowanej, która ucieka od prawdy jednostki do uogólnień i wielkich słów. Która cytatami i odwołaniami do historii fałszuje obraz rzeczywistości. Która zbyt łatwo pokonuje „długą i prawie niemożliwą drogę od litery do Boga”. Która kłamie.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?