wyciąga mnie na brzeg. [/i]
Powrót starzejącego się poety do wstrząsającej przygody z dzieciństwa, do fascynującego źródłowego doświadczenia niebytu, osobności, przemijania, a przy tym matczynej miłości – zapowiada intymny klimat wierszy, a jednocześnie ich tematykę:
Po raz pierwszy odkrywam urywany puls wewnętrznej ciemności i czuję słodki smak wszechświata.
Z tym że słodyczy w nowym tomie będzie coraz mniej, a raczej okazywać się będzie ona coraz bardziej zwietrzała i złudna. Zwyciężać będzie gorycz i pustka. Nadzieje, nawet te wiążące się z kręgiem najbliższych, okazywać się będą daremne. Czuła podróż w stronę zielonookiej matki, drobiazgowe i sentymentalne rekonstruowanie jej dzieciństwa, młodości, dojrzałości, pochylenie się nad losem zniszczonego przez historię ojca, wyciąganie ręki do żony – to wszystko nie przynosi ukojenia wobec pytań o przemijanie i triumf nicości.
Samotność poety nie znajduje lekarstwa w rodzinnych więziach. A przecież szukając wyzwolenia, Polkowski wzbija się na szczyty zarówno poezji, jak i intymności. Czytelnik jego starszych utworów poczuje się zaskoczony niezwykle osobistym tonem, jaki dobywa poszukujący sensu przemijania artysta.
[b]P[/b]oeta, który w latach osiemdziesiątych stworzył nowoczesny wzorzec polskiego mesjanizmu, który zapisał najwspanialej przeczucie polskiej Golgoty, teraz, zamykając się w swej chacie w Tymowskich Górach, o sprawach wspólnoty i religii, zatopiony w górskim pejzażu – milczy. Znacząco milczy.
Grupa utworów będących tematycznym dopełnieniem „Elegii z Tymowskich Gór” to roztopione w krajobrazach melancholijne rozmyślania o starości, daremności, niespełnieniu. Chcieliście poezji? No to ją macie. Mgły, dymy, zmierzch. Prawie że młodopolskie klimaty, antropomorfizacja drzew i gór, krajobrazy stają się odbiciem duszy, pieczołowite odtwarzane kolory i nazwy roślin malują wewnętrzny pejzaż. Wzruszenia podążające za porami dnia i roku. Znikąd pocieszenia. Jakby poeta chciał zagłębić się w depresji, chciał do końca przeżyć smutek, delektować się melancholią.
Nie ma też w tych prawdziwych elegiach miejsca na religijną konsolację. To, co było znakiem firmowym Polkowskiego z lat osiemdziesiątych, niezwykła chrześcijańska duchowość jego medytacji, tu zanika zupełnie, jest świadomie, gniewnie nawet odrzucone.
[i]Nie chcę żono, żebyś przywoziła pamięć,
nie chcę żebyś przybyła z przeszłości,
nie chcę żebyś przyjechała młoda,
to Bóg niech pertraktuje ze śmiercią. [/i]
Zbliżający się do sześćdziesiątki poeta zdaje sobie sprawę ze starości i chce o niej mówić bez łatwych pocieszeń, bez złudzeń.
„Miałem zostać lekarzem, zostałem starym człowiekiem” – pisze z gorzką ironią Polkowski, odwołując się do jakichś rodzinnych planów, złudzeń, wspomnień… To nie jest stary rubaszny Miłosz, patrzący z uśmiechem mędrca na przemijanie, delektujący się swoim wiekiem, kaprysami niedołężności, pamięci, bawiący się wygasającymi pożądaniami, przeszłymi grzechami, kaprysami ciała. O nie.
Polkowski stawia mnóstwo pytań, tych właśnie najistotniejszych, tyczących losu, sensu, przemijania, ale po to, by pokazać, że znikąd nie nadpływa pocieszenie. I nadziei na owo pocieszenie coraz mniej.
[i]Im bardziej zbliżam się do śmierci,
tym mniej wyraźnie słyszę siebie,
gubię swój ślad. Cudze głosy mówią we mnie,
splatają się cudze linie życia...[/i]
Historia, paradoksalnie, ożywa najpełniej w czasie wypraw poza dzisiejsze granice Polski. Na wschód. Owszem, wspomni ją jeszcze, gdy w wierszu pojawi się ojciec „skatowany przez polski los szlachetka kresowy, któremu oczy zapełniały się łzami na sam dźwięk słowa Polska”, mówiąc o matce przywoła „dziesiątki lat znieczulającego upokorzenia, którym imperium, o nazwie niewartej zapamiętania, sowicie raczyło podbitych”. Owszem, pojawi się w wizyjnym poemacie „Powodzianie”, ale zawsze będzie to zapis triumfu nicości i śmierci.
Poeta, który niegdyś szukał i znajdował wsparcie we wspólnocie, choćby historycznej, który w imieniu tej wspólnoty opłakiwał utratę niepodległości, który wreszcie sakralizował społeczny opór i walkę, teraz ucieka i od wspólnoty, i od Boga.
Religia? Owszem, istnieje, ale traktowana jest raczej jako na wpół zatarty kulturowy znak, przedmiot niewyraźnego pragnienia, złudnego marzenia niźli możliwość realnego wejścia w mistyczne przeżycie. (Przypomnijmy sobie nakładanie scen biblijnych na codzienność stanu wojennego, a zobaczymy kolosalną różnicę, jaka zaszła w poezji Polkowskiego i prawdziwe otchłanie rozpaczy, w jakich się zanurza).
Rodzina? Dawniej mitologizowana, funkcjonująca prawie jako sacrum religijne i patriotyczne, w elegijnych wierszach Polkowskiego z XXI wieku zostaje zanegowana jako przestrzeń spełnienia. Przytoczmy dla kontrastu fragmenty zapisków więziennych z roku 1982:
[i]Z przyklejonego do ściany zdjęcia patrzy na nich
młoda kobieta trzymająca na kolanach
małego chłopca. Skupiony malec nie poznaje
ojca, właśnie podniósł rączkę (zdjęcie
w tym miejscu jest zamazane) jakby błogosławił
tym trzem więźniom,
(Żydom, Grekom
i całej ziemi) [/i]
Albo:
[i] Oto moje obywatelstwo – twój wzniesiony
Pod piersiami
Brzuch (Anusiu, mateńko). [/i]
A teraz? Wiersz „Cantus” będący hołdem złożonym matce, której religijne życie traktowane jest z lekkim sentymentalnym pobłażaniem, kończy pełne bolesnego rozczarowania zdanie-konstatacja:
[i]Wypełniam swój los,
choć nie jesteśmy już sobie
przeznaczeni.[/i]
[b] O[/b]drzuciwszy pocieszenie płynące z natury, historii, religii, miłości, podejmuje Polkowski w zamykającym zbiorek utworze próbę ostatnią. Wzywa sztukę. Nieśmiertelną sztukę Jana Sebastiana Bacha, którego apoteozę głosił już w wierszach z lat siedemdziesiątych, a i tu we wcześniejszych utworach przywoływał jego „Wohltemperierte Klavier” jako przeciwwagę dla naszej niemożności przebaczenia, zaś toccatę jako wyraz doskonałego spełnienia.
Tom „Cantus” wieńczy wiersz pod ostentacyjnie manierycznym tytułem „Allemanda, Corrente, Sarabande, Giga, Ciaccona” będącym wyliczanką poszczególnych części utworu Bacha.
[i]Dzisiaj, w wilgotny lutowy wieczór [Bach] zaprowadza porządek
w sercu dwudziestoczteroletniej kobiety,
która stojąc, na początku XXI wieku, wśród zhańbionych zwłok
śląskich kopalń, odczytuje kod Partity d-moll.
słucham bezwładnie, bezładnie myślę
o światowym krachu finansowym,
o przyszłości swoich dzieci, gdy jedno z nich,
z niepokojącym rodzajem miłości w półprzymkniętych oczach,
używając wiśniowego smyczka oddaje mi, podarowuje?
lata stracone na daremne poszukiwanie słów. [/i]
Moment spełnienia, ekstazy, epifanii, którą zwiastuje córka, przywodzi mi na pamięć finał „Szkoły muzycznej”, jednego z najwspanialszych opowiadań Johna Updike’a:
„moja córka wychodzi z klasy. Ma tłuściutką, zadowoloną twarz, odświeżoną, pełną nadziei; jej pogodny uśmiech, przygryziona dolna warga przeszywają me serce i umieram (wydaje mi się, że umieram) u jej stóp.”
[tłum. Henryk Krzeczkowski]
Czy i to zaneguje Polkowski? Jakichż argumentów użyje, by pozbawić mocy swą wizję? Bach, kobieta-córka, początek tysiąclecia, zhańbione zwłoki (cóż za przerzutnia!) kopalń...
Posłuchajmy:
[i]Dotykam letniego, wypełnionego złotym śniegiem pasma
włosów mojej córki, jej nadgarstków,
które zaprojektował Guarneri.
Wokół duszny oddech stłamszonego życia.
I zaborcza, coraz bardziej bolesna,
wszechogarniająca jak chaos
cisza. [/i]
Cisza? Nicość jako finał jego peregrynacji, jego poszukiwań pocieszenia? Wszechogarniająca cisza? Czyż apodyktyczny koniec tego utworu nie jest zwykłym gestem przekory?
Oto artysta kreśli drogę ucieczki, kreśli wzruszającą pochwałę miłości i sztuki przekraczającej doczesność, kwestionującej przemijanie, porządkującej chaos. Sam swoją poezją tę nicość przezwycięża, by później gestem niecierpliwym podrzeć swój genialny szkic i powiedzieć zaskoczonym słuchaczom, że to znowu nie to. Cóż to za gest?
Gdzie jest prawda o nas: czy w wizjach i intuicjach rozsianych w tomiku czy w tych odruchach negacji?
Czy w czułym przeglądaniu rodzinnych albumów, prywatnych objawieniach bytu, kontemplacji krajobrazów czy w odpychaniu pocieszenia i kwestionowaniu ładu?
[i]Mój rówieśnik orzech lekko i cierpliwie –
mówiąc i owocując – układa toccatę Bacha.
Stoimy razem wczepieni ze wszystkich sił
w ten sam kawałek ubogiej gliny,
w bezwietrznej ciszy,
pod ogromnym światłem sierpnia. [/i]
Czyż czyniąc ze swojej rozpaczy przedmiot estetycznej kontemplacji de facto nie przezwycięża jej, nie niweczy? On, niczym jego patron, Bach, bez nadziei iluminacji próbujący „kaligrafować jasny wzór tajemnicy”, w rozpaczy pracujący nad ocaleniem świata...
To pytanie to klucz do poezji Jana Polkowskiego. Wspaniałe próby, hipnotyczne obrazy, sygnały epifanii, a później pozorowane duchowe samobójstwa, zniecierpliwienie, melancholia.
[i]Jan Polkowski, Cantus, Wydawnictwo A5, Kraków 2009[/i]
[ramka]Muzeum Powstania Warszawskiego zaprasza na wieczór poetycki Jana Polkowskiego, Muzeum Powstania Warszawskiego, Audytorium Jana Nowaka-Jeziorańskiego, 25 listopada, godz. 18.00. Wybrane utwory czyta Krzysztof Kolberger. Komentarz – Tomasz Burek i Włodzimierz Bolecki. [/ramka]
[ramka][b]Jan Polkowski[/b] (ur. 10 stycznia 1953) – poeta, dziennikarz, działacz NSZZ „Solidarność”. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako poeta zadebiutował w 1978 roku, publikując w kwartalniku „Zapis”, w tym samym roku założył wychodzące w drugim obiegu czasopismo „Sygnał”. Internowany w czasie stanu wojennego. W latach 1983 – 1990 był redaktorem naczelnym kwartalnika „Arka”, od 1990 r. „Czasu Krakowskiego”. W 1992 r. pełnił funkcję rzecznika rządu Jana Olszewskiego. Był dyrektorem biura zarządu i spraw korporacyjnych TVP SA pod rządami Andrzeja Urbańskiego. [/ramka]