Nie ma innego kraju, do którego Polska miałaby tak niejednoznaczny stosunek, jak do Stanów Zjednoczonych. Z jednej strony zabiegamy o obecność żołnierzy amerykańskich w Polsce, z drugiej politycy prześcigają się w równie ignoranckich co aroganckich wypowiedziach na temat tego państwa. Z jednej strony podkreślamy, i słusznie, priorytet orientacji europejskiej – a z drugiej nie wyciągamy wniosku z faktu, że wszystkie potęgi europejskie systematycznie tworzą i modyfikują swą politykę atlantycką.
Polska nie ma takiej polityki i nikt w Warszawie nad nią nie pracuje – ani w Kancelarii Premiera, ani w Kancelarii Prezydenta, co boleśnie widać było w trakcie niedawnej wizyty Bronisława Komorowskiego w Stanach Zjednoczonych. Na jej ostateczną ocenę przyjdzie jeszcze poczekać, jeśli bowiem rzeczywiście prezydentowi udało się wynegocjować stałą obecność żołnierzy amerykańskich w Polsce, to osiągnął sukces, o jaki bezskutecznie zabiegało wielu polskich polityków od prawie 20 lat. Niemniej już teraz warto dokładniej się przyjrzeć niekonwencjonalnym aspektom tej wizyty.
[srodtytul]Dokąd chcieliśmy dojechać?[/srodtytul]
Wypadła ona w momencie trudnym dla Bronisława Komorowskiego, przez długi czas zajętego przygotowaniami do rozmów z prezydentem Rosji, a także do spotkania z prezydentem Niemiec. Mając do dyspozycji godziny raczej niż tygodnie, tylko wyjątkowo doświadczony tytan dyplomacji mógłby odpowiednio przemyśleć treść i formę spotkania z Barackiem Obamą, a prezydentowi Komorowskiemu z oczywistych względów brakuje jeszcze takiego doświadczenia. Jeżeli jednak w Kancelarii istniałby wyspecjalizowany zespół stale monitorujący istotne elementy relacji Polski z supermocarstwem i opracowujący stosowne analizy, to nawet tak niedogodny kalendarz nie zaszkodziłby wizycie.
W rzeczywistości natomiast cała energia została wydatkowana na – modelowo staranne – przygotowanie spotkania z prezydentem Miedwiediewem, a na dobre opracowanie wizyty w Waszyngtonie ewidentnie zabrakło czasu.