Polska demokracja choruje. To ta sama choroba, która dotknęła przeważającej większości wszystkich krajów demokratycznych, które w ciągu ostatnich 35 lat wydobywały się z mozołem z otchłani różnych prawicowych czy lewicowych dyktatur, a zatem – co nie jest bez znaczenia – społeczeństw obciążonych autokratycznym dziedzictwem. Objawiła się także z dużym natężeniem na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej. W Rumunii czy Bułgarii od początku transformacji, nieco później na Słowacji. Obecnie także na Węgrzech i w Polsce (od 2005 roku).
Jej źródłem są ci, których demokratycznie wybraliśmy do władzy, i ich przeświadczenie, że po zwycięskich wyborach „zwycięzca bierze wszystko”. Usiłują więc, w konsekwencji, paraliżować na różne sposoby fundamentalny dla demokracji system równoważenia władz, lekceważąc tym samym demokratyczne rządy prawa. W efekcie narażają demokrację na niższą jakość, brak konsolidacji czy wprost erozję, degradując dodatkowo demokratyczną kulturę społeczeństwa.
Istotą zdrowej demokracji są dwa mechanizmy wzajemnego powściągania i kontrolowania się władzy. Jeden nazywany bywa poziomym (horyzontalnym) i opiera się na instytucjach państwowych, których zgoda potrzebna jest w procesie uzgadniania decyzji (prawodawczym), takich jak: rząd, obie izby parlamentu, prezydent, Trybunał Konstytucyjny, rzecznicy praw obywatelskich itd. Drugi (pionowy) bazuje na pluralizmie opcji partyjnych oraz niezależnych mediach, których zadaniem jest alarmowanie opinii publicznej.
Ważne jest to, że gdy tutaj braknie pluralizmu, cały mechanizm równoważenia, ufundowany na państwowych instytucjach, ulega „wyzerowaniu”. Gdy na wszystkich urzędach zasiadają nominaci jednej opcji politycznej, kończy się różnica zdań, a wraz z nią i system kontroli. Choroba polega zatem na próbie obezwładnienia przez rządzących tych mechanizmów.
Źle skrojone systemy
Na obszarze Ameryki Łacińskiej symptomy choroby polegały głównie na pacyfikowaniu instytucji sądów konstytucyjnych i częściowej abdykacji parlamentów z funkcji tworzenia prawa na rzecz prezydentów nadużywających dekretów. W najlepszym razie prezydenci, pozostałe demokratyczne instytucje oraz wolną prasę traktowali jako zbyteczne, natrętne i przeszkadzające w podejmowaniu słusznych – ich zdaniem – decyzji. Daje się uzasadnić, że winę za to ponoszą wadliwie, bo niezgodnie z „klasycznym” wzorcem USA, skonstruowane systemy prezydenckie.