Po debacie o OFE Leszek Balcerowicz i Jacek Rostocki

Czemu więc Leszek Balcerowicz nie bił w zaniechania rządu jak w bęben? Czyżby nie chciał podpadać beneficjentom uprzywilejowanych systemów? – pyta publicysta po telewizyjnej debacie na temat OFE

Publikacja: 22.03.2011 19:08

Mariusz Ziomecki

Mariusz Ziomecki

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Debata Leszka Balcerowicza z Jackiem Rostowskim nie przyniosła przełomu. Na tle ignoranckiego populizmu, który dominuje dziś w polskiej polityce, półtoragodzinny spór dwóch ekonomistów wagi ciężkiej na głównym kanale największej telewizji był oczywiście wydarzeniem: w końcu szło o kwestię o kluczowym znaczeniu dla Polaków na następne kilkadziesiąt lat, a uczestnikom nie brakowało wiedzy ani szczerej złości na siebie nawzajem.

Przebić się do ludzi

Jednak to starcie gigantów nie wykolei pociągu rządowej korekty reformy emerytalnej z 1999 roku, na co chyba liczył współtwórca tej reformy profesor Balcerowicz. Rząd, z kolei, jeśli miał jakiekolwiek obawy, że może dojść do powtórki sytuacji ze słynnej debaty Wałęsy z Miodowiczem, kiedy to arogancja obozu władzy została nieoczekiwanie ukarana przez elokwentnego lidera opozycji, już oddycha z ulgą: Rostowski dał radę. Balcerowicz nie zaczął w poniedziałek triumfalnego marszu po władzę, ani nawet rząd dusz. Prezydent podpisze ustawę bez lęku, spora liczba znanych ekonomistów pozostanie sfrustrowana, a publika – zdezorientowana. Czego więc zabrakło?

Medialnej sprawności i precyzyjnego określenia linii sporu.

Najpierw kilka przykrych słów o przygotowaniu uczestników. Aby odnieść sukces, dyskutując w masowym medium na tak techniczne tematy, jak systemy emerytalne i finanse publiczne, nie wystarczy być profesorem i ministrem, mieć zasługi o których piszą w encyklopediach, czy cieszyć się zaufaniem premiera rządu. Trzeba też rozumieć zasady communication.

W takiej sytuacji jak poniedziałkowa debata należało założyć, że będzie się trudno „przebić" do ludzi. Taka sztuka wymaga przyjęcia żelaznej dyscypliny i mobilizacji, by stanąć na wysokości wyzwania. Owszem, wyszliśmy już z jaskiń, profesor Balcerowicz komunikuje się dziś o niebo lepiej, niż kiedy debiutował w wielkiej polityce, a po ministrze Rostowskim chwilami widać, że obracał się w finansowych sferach w londyńskim City. Te atuty jednak nie wystarczyły, żeby z marszu zaliczyć taki medialny pojedynek. Stąd mój pierwszy zarzut.

Obaj dyskutanci powinni byli przyjść do studia lepiej przygotowani, z jasnymi celami – mówię o tym, a całą resztę odpuszczam – i wyszlifowanymi argumentami. Być może należało poćwiczyć z udziałem fachowców. Tak postępują liderzy, w polityce i w biznesie, gdy stawka jest naprawdę wysoka, a na dodatek trafia się taka gratka, jak półtoragodzinny występ największej ogólnokrajowej telewizji. Zawodowcy pamiętają, że przed kamerą nie występuje się z pozycji siły, nie przemawia z Olimpu. Zawodowcy szanują odbiorców.

Wędzidło, rękawiczki i emocje

Bezdyskusyjnie, profesor Balcerowicz stał przed trudniejszym zadaniem. To on miał atakować, na nim spoczywał ciężar przeprowadzenia dowodu, że ekipa Tuska chce wdrożyć „antyreformę". Wbrew pozorom nie jest łatwo przekonać widzów, że osobiście stracą, a wraz z nimi polska gospodarka, jeśli większość obecnych transferów do otwartych funduszy emerytalnych zacznie trafiać do ZUS, jak chce rząd.

Profesor miał jednak też atut – i to potężny. Stoi z boku, nominalnie poza polityką: jako fachowiec szef fundacji nie musi przestrzegać żadnej politycznej poprawności, może mówić, co naprawdę myśli. Gdybym miał wejść w buty uczestników, wolałbym występować w jego roli. Tym bardziej czułem się rozczarowany po zakończeniu transmisji.

W tym starciu minister finansów znajdował się w delikatniejszej pozycji. Nie w kwestii merytorycznej; tu jego głównym wyzwaniem było tylko nie dać się zapędzić Balcerowiczowi w kozi róg – co biorąc pod uwagę trudno rozstrzygalną naturę sporu oraz szczerą dezorientację publiki, nie mówiąc już o dużej części mediów, okazało się łatwo wykonalne.

Jednak Rostowski musiał nałożyć sobie wędzidło, polemizować w rękawiczkach, bo jego oponent jest ikoną dla inteligenckiego elektoratu partii rządzącej. Poza tym jako aktualny minister rządu stąpał po przedwyborczym polu minowym. To, jak wyostrzoną miał tego świadomość, zdradzały propagandowe akcenty w wypowiedziach Rostowskiego – jak choćby namolnie powtarzana obietnica szczególnej społecznej wrażliwości rządu, gdyby miało dojść do cięć wydatków.

Jeszcze jedno ewidentnie było widać w studiu: ci dwaj starzy znajomi już wcześniej zdążyli wymierzyć sobie sporo bolesnych ciosów. W trakcie długiej publicznej dyskusji o „reformie" OFE między profesorem a ministrem padły argumenty ad personam i emocjonalne epitety. Napięcie między dawnymi współpracownikami było wbrew pozorom czynnikiem korzystnym: zwiększało szansę utrzymania uwagi widzów. Niestety, na koniec z tej obiecującej sytuacji wyjściowej mało wynikło: ani laicy nie zyskali szczególnej wiedzy, ani media nowych tropów do dalszej publicznej debaty.

Jacek  Rostowski, udając, że kwestia dodatkowego obciążenia budżetu została przez twórców systemu OFE przeoczona, po prostu ich obraża

Najdziwniejsze i najbardziej rozczarowujące było to, że obaj uczestnicy zrezygnowali z najsilniejszych argumentów, których mogli użyć. Leszek Balcerowicz tylko marginalnie zatrącił o kwestię bardzo kosztownych przywilejów wciąż wmontowanych w obecny system emerytalny, których rząd jakoś nie rusza, gdy wielkim głosem krzyczy o „raku" OFE. A przecież to była wyborna okazja, by podkreślić fakt, że hojne systemy emerytalne dla wybranych grup – rolników, górników, sędziów, prokuratorów, służb mundurowych i agentów Tomków z wyjątkowo w Polsce licznych agencji specjalnych – oraz utrzymanie części nierówności między mężczyznami i kobietami, co roku kosztują podatników blisko 50 miliardów złotych. Jest to dwa razy więcej, niż odkładamy do OFE!

Czarna propaganda

Choć trudno sobie wyobrazić 70-letnich górników czy policjantów, którzy będą nadstawiali karku za niskie pensje bez jakiejś innej rekompensaty, jest rzeczą jasną, że w obecnym systemie kryją się potężne rezerwy, po które rząd powinien sięgnąć najpierw. Czemu więc Balcerowicz nie bił w te zaniechania rządu jak w bęben? Czyżby też nie chciał podpadać beneficjentom uprzywilejowanych systemów? To by sugerowało jakieś ambicje polityczne. A może po dżentelmeńsku uznał, że w świetle Realpolitik roku wyborczego byłby to argument poniżej pasa, bo tylko polityczny samobójca dłubałby teraz przy takiej bombie? Takie oszczędzanie oponenta nie służy publicznej debacie.

Z kolei minister Rostowski, demonstrując rzadki wigor w kwestii OFE, nie zająknął się nawet o skandalicznie wysokich kosztach funkcjonowania funduszy dla ich uczestników. Operatorzy funduszy przez dekadę obłowili się jak bandyci kosztem przyszłych emerytów, bo autorzy reformy naiwnie napisali reguły gry. A jednak w debacie kwestia nie stanęła ani razu.

Dziś Balcerowiczowi trudno byłoby uzasadnić tamte rozwiązania i powtarzać tezę, że reforma OFE była do końca dobrze przygotowana. Czyżby minister obawiał się się z kolei zarzutu, że rząd Tuska latami zwlekał z naprawieniem tego feleru systemu OFE – mimo naprawdę dużej presji ze strony mediów i części opozycji?

Trudno mi też zrozumieć, dlaczego Balcerowicz pozwalał Rostowskiemu powtarzać tezę, że w reformie emerytalnej z 1999 roku znalazł się „błąd", który dziś powoduje generowanie deficytu. To akurat jest czarna propaganda: autorzy reformy i uważna część opinii publicznej wiedzieli od początku, że w okresie przejściowym, kiedy aktualnie pracujący odkładają pieniądze dla siebie w systemie kapitałowym, a wciąż trzeba wypłacać bieżące świadczenia starszych, hybrydalny system będzie wymagał napływu dodatkowego strumienia środków. I państwo polskie w pełni świadomie przyjęło na siebie to zobowiązanie, uchwalając reformę.

Reforma – co Balcerowicz wspomniał, ale tylko mimochodem – była z grubsza zbilansowana. Dwie trzecie dodatkowego obciążenia dla budżetu przez ostatnich dziesięć lat pokryła prywatyzacja, tak jak planowano; resztę miało załatwić wyprostowanie wynaturzeń systemu. Przykry fakt, że politycy wszystkich opcji do tej pory nie zdecydowali się na taką chirurgię, trudno nazywać błędem reformatorów. Zaś udawanie, jak czyni teraz minister Rostowski, że kwestia dodatkowego obciążenia budżetu została przez twórców systemu OFE jakimś cudem przeoczona, po prostu ich obraża.

Nieczytelna i jałowa

Oczywiście, mimo braków w podstawowej architekturze debaty padło w niej nieco ciekawych argumentów. Balcerowicz odniósł moim zdaniem pewien sukces gdy się upierał, że winienie akurat OFE za deficyt w państwowej kasie jest mało przekonywające. Bo faktycznie: czemu wszystkich innych wydatków państwa nie uznać za źródło problemu? Dlaczego rząd np. pozwala rozrastać się biurokracji, a zabiera środki OFE, które budują oszczędności obywateli?

Intrygujący był też fragment o tym, czy fundusze emerytalne mogą funkcjonować bez balansowania ryzyka bezpiecznymi papierami rządowymi i lokować lwią część środków w giełdowe spekulacje, jak chce minister Rostowski. Polska byłaby chyba jedynym krajem na świecie o takim systemie inwestowania pieniędzy emerytów. Bardziej przekonujący był Rostowski, gdy wskazywał, że poważni ludzie, jeśli mogą, naprawiają finanse państw stopniowo, a to, w co warto inwestować publiczne środki, powinno być tematem szerszej rozmowy.

Telewizyjne debaty na wysokim szczeblu są prowadzone według wynegocjowanych reguł i zainteresowani często wykluczają pewne pytania albo wątki. Nie wiem, czy umowa była przyczyną ominięcia kilku kluczowych, a zarazem przyswajalnych dla obywateli kwestii. Jakikolwiek był to powód, źle się stało: poniedziałkowa debata okazała się mało czytelna i politycznie jałowa. Żadna ze stron nie została przyparta do muru, nikt nie musiał przyznać się do błędu, a opinia publiczna nie została zmobilizowana – bo ludzie, nawet jeśli wytrwali do końca programu, ciągle chyba nie wiedzą, co myśleć o rządowej propozycji.

Autor jest publicystą. Był m.in. redaktorem naczelnym pism „Cash", „Profit", „Przekrój", „Super Express" oraz telewizji Superstacja

Debata Leszka Balcerowicza z Jackiem Rostowskim nie przyniosła przełomu. Na tle ignoranckiego populizmu, który dominuje dziś w polskiej polityce, półtoragodzinny spór dwóch ekonomistów wagi ciężkiej na głównym kanale największej telewizji był oczywiście wydarzeniem: w końcu szło o kwestię o kluczowym znaczeniu dla Polaków na następne kilkadziesiąt lat, a uczestnikom nie brakowało wiedzy ani szczerej złości na siebie nawzajem.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę