Spotkanie Donalda Tuska ze zbuntowanymi artystami TVN 24 kreował od wielu dni na medialno-polityczny show. Nieprzypadkowo: i Tusk jest gwiazdą, i posadzeni naprzeciw niego celebryci, a zjawisko buntu proplatformerskich elit to widowisko tyleż malownicze, ile jakoś tam ważne.
Tusk generalnie wyzwaniu sprostał. Jest zręczny, obdarzony dużą inteligencją emocjonalną i z pewnością sprawniejszy od liderów innych partii, gdy przychodzi mierzyć się z takimi zadaniami.
Zburzmy idyllę
Podobnie jak w dwóch artykułach w "Gazecie Wyborczej" nie obawiał się bezwarunkowo przyznawać do porażek (brak jednego okienka dla załatwiających formalności obywateli, rozrost administracji). Umiał nawet zaimponować w kilku momentach twardością przekonań – gdy upierał się przy delegalizacji miękkich narkotyków albo gdy ganił podatkowe przywileje twórców. Nawet jeśli robił to zapatrzony w sondaże, wolę, żeby ulegał w tych sprawach zwykłym Polakom niż artystycznej bohemie.
Jednak kiedy następnego dnia niektórzy dziennikarze śpiewali w "Loży prasowej" TVN 24 hymny pochwalne na rzecz odważnego i mądrego premiera, trudno się było oprzeć chętce zburzenia tej idylli.
Bo przecież premier korzystał niekoniecznie z mocnych asów w rękawie. Na pewno ze swoich umiejętności krasomówczych, z niewiedzy i braku pewności swoich rozmówców i, co tu dużo mówić, także z etykiety chroniącej takich ludzi jak głowa państwa czy szef rządu przed nadmierną dociekliwością. Premiera można pytać, ale dociskanie w pewnym momencie się kończy. Na dokładkę prowadzący audycję "Drugie śniadanie mistrzów", a zarazem jeden z liberalnych kontestatorów Marcin Meller był co prawda wyraźnie lepiej zorientowany w sztuczkach Tuska niż jego koledzy, ale też równie wyraźnie niezainteresowany, aby show zmienił się w prawdziwą bitwę.