Państwowy mecenat nad kulturą działa tak – by się odwołać do historycznego przykładu – że Salieri prosperuje, triumfuje na salonach i pławi się w pochwałach, a Mozart zdycha z głodu, bo komponował, zamiast pracować nad zobowiązaniem sobie autorytetów z rozmaitych doradzających Najjaśniejszemu Panu komitetów i kapituł. Zważywszy, że Salierich jest zawsze znacznie więcej niż Mozartów, trudno się dziwić, iż system taki dla większości artystów (nie mówiąc już o tzw. działaczach kultury) jest wielką, nadrzędną wartością i broniąc go albo żądając jego wprowadzenia, zawsze gotowi są wypisywać potężne epistoły, sygnować listy i petycje, tudzież osobiście gardłować na kongresach.
W naszym kraju doprowadziło to do poważnej kompromitacji środowisk twórczych, albowiem u zarania gospodarczej transformacji opowiedziały się one stanowczo i jednoznacznie za siłami "odpowiedzialnymi i reformatorskimi", a z kolei owe siły na sztandary wzięły sobie gorliwą pochwałę wolnego rynku w jego regulowanej, nomenklaturowej wersji, wynegocjowanej w ramach historycznego kompromisu "pieniądze za władzę".
Fakt, iż na liberalizm nawróciły się gwałtownie środowiska ukształtowane w kulcie "sprawiedliwości społecznej", a o ekonomii mające pojęcie mgliste, sprawił, iż liberalna retoryka w ich wykonaniu nabrała, jak to zwykle u słabo zorientowanych w świeżo przyswojonych dogmatach neofitów, charakteru szczególnie kategorycznego, agresywnego.
Agresja ta objawia się od lat kilkunastu rzucaniem gromów na "roszczeniową mentalność" Polaków, zwłaszcza gdy ktoś gdzieś protestuje przeciwko zamykaniu zakładów, utracie miejsc pracy i bezpieczeństwa socjalnego, gdy zgłasza żądania płacowe czy socjalne postrzegane jako zagrożenie dla hołubionego przez postpeerelowską "obrazowanszczinę" wizerunku III RP jako państwa "bezprzykładnego historycznego sukcesu". Czasem surowo, czasem dobrotliwie, ale nieodmiennie stanowczo prości obywatele naszego państwa pouczani są od lat, że domaganie się czegokolwiek od rządu to bardzo brzydki nawyk z dawno i bezpowrotnie minionej epoki. Że świadczy o anachroniczności, niezdolności dostosowania się do praw nowoczesności i o przynależności do szczęśliwie zanikającej już grupy społecznej starych, niewykształconych i nieradzących sobie.
Rozdwojenie jaźni
Kiedy jednak sprawa dotyczy nie jakichś tam rolników czy stoczniowców, ale samych elit – to mają one do powiedzenia dokładnie tyle samo co Lepper, choć oczywiście znacznie lepszą polszczyzną. Cała neoliberalna retoryka niknie bez śladu, nikt nie próbuje tłumaczyć, że pojęcia w rodzaju "strategicznych branż" czy "priorytetowych zadań państwa" to "socjalistyczna mitologia"; staje się oczywiste, że kultura to podstawa, że na kulturę pieniądze się znaleźć "muszą". I nie jest to wcale ze strony "autorytetów" postawa roszczeniowa, ale głęboka i mądra troska o przyszłość.