Kanarki kopalniane przypomniały mi się, gdy czytałem komentarz Piotra Pacewicza z GW, w którym ów były zastępca naczelnego tego dziennika usprawiedliwia, czy raczej zachwala zbojkotowanie przez Wałęsę spotkania z Obamą słowami: „nietaktowna nieobecność Lecha stawia przed nami pytanie, czy wizyta była aż takim wydarzeniem".
Rozbierzmy to zdanie logicznie. Innymi słowy, według Pacewicza gdyby Wałęsa przyszedł do Obamy, to wątpliwości wobec rangi wizyty prezydenta USA żadnych by nie było. No bo przecież, jak gdzieś przyszedł Lech, a już zwłaszcza jak coś poparł, to samo w sobie dowodzi to że to coś ma sens, i to zapewne głęboki. A jak coś się Wałęsie nie spodobało, to samo w sobie dowodzi to, że to coś sensu nie ma... Wałęsa – kanarek kopalniany zdrowego sensu, dobra i mądrości po prostu.
Można by oczywiście spytać Pacewicza, czy w ten sam sposób spotkanie z Wałęsą usensowniło jego zdaniem – żeby się już dalej nie cofać – np. działania antyeuropejczyka Declana Ganley'a, z którym „geniusz z Polanek" nie tylko się spotkał, ale przeżył namiętny, choć krótki romans. Ale byłoby to przesadną chyba złośliwością. Bo po co szyderstwami zakłócać radość komentatora?