To będzie historia o osobliwej sile mediów. Zaczęło się niewinnie. Po raz pierwszy od dawna, dziwnym trafem, główne siły polityczne porozumiały się w jednej sprawie – wyboru nowego szefa IPN. Ale bardzo szybko się okazało, że nie tak miało być. Kandydat jest co prawda „niepartyjny", ale jego niepartyjność nie jest słuszna. Dlaczego? Nie jest „nasza".
Kandydat może być niepartyjny, ale musi to być „nasz niepartyjny".
Szybko znalazł się więc poważny zarzut – wrocławski historyk Łukasz Kamiński, którego Rada IPN wskazała jako kandydata na szefa instytutu, zabrał w pewnym radiu głos w sprawie książki Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza o Lechu Wałęsie. Stwierdził mianowicie, że książka ta, gdyby przeszła normalne procedury IPN, mogłaby zostać przez instytut wydana. A ponieważ nie potępił przy tym książki w dość stanowczy sposób, spotkała go zasłużona krytyka. Brak potępienia Cenckiewicza i Gontarczyka okazał się kryterium decydującym o jego kwalifikacjach.