Wolność słowa w prawie - Piotr Winczorek

Jak każda wolność, tak i wolność słowa ma swoje granice. Wolność ta nie może się przekształcać w wolność szkalowania i słownego masakrowania ludzi – uważa konstytucjonalista

Publikacja: 10.08.2011 01:16

Wolność słowa w prawie - Piotr Winczorek

Foto: Archiwum

Od pewnego czasu toczy się w Polsce dyskusja na temat wolności słowa. Koncentruje się ona w szczególności wokół pytania, czy narusza tę wolność sądowe dochodzenie ochrony dóbr osobistych, takich jak dobre imię i godność człowieka. Mamy obecnie w Polsce do czynienia z bardzo licznymi postępowaniami – karnymi i cywilnymi – w tej sprawie. Jedni politycy skarżą innych, pisarze, publicyści i dziennikarze podejmują kroki prawne przeciw swym kolegom, ludzie pióra stają się pozwanymi lub oskarżonymi na skutek wystąpień polityków, a politycy bywają podsądnymi z inicjatywy publicystów i dziennikarzy.

Intensywna ingerencja

Ostra publiczna krytyka, a tym bardziej oskarżenie o niewłaściwe prawnie lub moralnie zachowanie kończy się bardzo często oświadczeniem zaatakowanej osoby, iż sprawa trafi do sądu. Sąd w postępowaniu cywilnym może wydać wyrok nakazujący przeproszenie obrażonego lub fałszywie pomówionego na łamach prasy. Czasami dochodzi do tego konieczność wpłacenia przez pozwanego znacznej kwoty na cele społeczne, a także, choć rzadziej, również na konto poszkodowanego. Może to być dla przegrywającego bardzo kosztowne. Bywa, że jest rujnujące.

Gdy sprawa wchodzi na drogę postępowania karnego i zapada niekorzystny dla oskarżonego wyrok, może on oznaczać dla niego konieczność uiszczenia grzywny, poddania się ograniczeniu wolności, a nawet krótkotrwałemu jej pozbawieniu. Wyrok taki może być na koszt podsądnego podany do publicznej wiadomości, co z reguły tanie nie jest. Nazwisko osoby ukaranej trafia przy tym do rejestru skazanych.

W większości przypadków ściganie karne takich czynów następuje z oskarżenia prywatnego, a cywilne z powództwa osoby uznającej się za dotkniętą. Sąd jest więc organem w pewnym sensie przywołanym przez jedną ze stron do wyrażenia swojego zdania i władczego zareagowania na zaistniałe fakty. Bez tego nie może podjąć żadnych działań. Ci więc, którzy oskarżają wówczas samo państwo o złe postępowanie, swoje zarzuty powinni kierować raczej wobec tych, którzy wzywają sądy na pomoc we własnej przecież sprawie.

Polskie prawo zna także przypadki, gdy proces karny o znieważenie toczy się z oskarżenia publicznego. Dotyczy to na przykład znieważenia narodu polskiego, Rzeczypospolitej Polskiej, prezydenta RP, a także funkcjonariuszy publicznych i konstytucyjnych organów państwa. Tu, istotnie, można się zastanawiać, czy intensywność ingerencji państwa w ochronę dobrego imienia i godności tych podmiotów nie jest nadmierna.

To samo odnieść by można do prawnokarnej ochrony uczuć religijnych i przedmiotu religijnej czci. Lecz przypuszczam, że w naszym społeczeństwie potrzeba ochrony dobrego imienia narodu polskiego i godności obiektów kultu religijnego jest na tyle silna, iż jej złagodzenie nie spotkałoby się z najlepszym przyjęciem przez obywateli.

Osoba wygrywająca proces o znieważenie czy fałszywe pomówienie jest z reguły z tego powodu zadowolona. Nie widzi nic złego w tym, że za niemiłe lub nieprawdziwe słowo ten, kto je wypowiedział, musi teraz płacić. Zgoła inaczej rzecz wygląda w oczach przegranego. Wyrok, twierdzi, jest ciosem w wolność słowa gwarantowaną przecież przez konstytucję, aktem o cenzorskim charakterze.

Można by stąd wysnuć jeden wniosek: choć miała miejsce obraza lub fałszywe pomówienie, osoba nimi dotknięta powinna, w interesie wolności, ścierpieć zadane jej ciosy. Myślenie takie absolutyzuje ważną, ale tylko jedną wartość konstytucyjną – wolność wypowiedzi publicznej. Przechodzi zaś lekko nad inną, moim zdaniem równie istotną – godnością osoby ludzkiej, godnością tego, kogo wypowiedź dotyczy.

Ważenie wartości

Niedawno „Rzeczpospolita" poinformowała o opinii ekspertów Komisji Praw Człowieka ONZ, że wolność słowa jest „metaprawem" i stoi ponad innymi regułami porządku normatywnego, a zwłaszcza ponad wymogiem szacunku, jakim mogą się cieszyć cudze przekonania religijne. Jednocześnie gazeta przypomniała orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka nakazujące ważyć wartości, przyznając należyte miejsce wolności słowa, a zarazem domagać się respektowania innych norm i wartości określających kondycję jednostki ludzkiej w społeczeństwie.

W tym sporze broniłbym stanowiska Trybunału. Jest ono oparte na założeniu, że jak każda wolność, tak i wolność słowa ma swoje granice. Wolność ta nie może się zmieniać w wolność szkalowania i słownego masakrowania ludzi. Wolność słowa bez granic szybko przekształciłaby się w stan, który nawet zdecydowanym jej obrońcom musiałby się przestać podobać.

„Rzeczpospolita" w dodatku „Plus Minus" z 30 – 31.07.2011 r. zamieściła także dwa bardzo ciekawe, choć niosące przeciwstawne przesłanie moralne, artykuły. Jeden z nich piętnował natarczywe i pozbawione wszelkich skrupułów postępowanie dziennikarzy światowych tabloidów wobec Amy Winehouse. Niewykluczone, że przyczyniło się ono do jej przedwczesnej śmierci.

Drugi artykuł był, w moim odczuciu, bliski temu właśnie, co krytykował pierwszy. Opisywał on ze wszystkimi drastycznymi szczegółami życie innego gwiazdora muzyki popularnej – Ozzy'ego Osbourne'a. Nie twierdzę, że o osobie tej nie należało pisać prawdy, ale dlaczego uczyniono to w sposób tak bezlitosny? A jest to przecież osoba nadal żyjąca i estradowo czynna.

Cywilizowanie sporów

Oburzenie, iż sąd, nakazując publicznemu oszczercy czy kłamcy przeprosić pokrzywdzonego, a nawet uiścić odszkodowanie lub grzywnę, gwałci wolność słowa, grzeszy, moim zdaniem, hipokryzją. Nieraz się przecież zdarza, że jedna i ta sama osoba jest w jednym procesie o obrazę lub fałszywe pomówienie pozwanym (oskarżonym), a w innym występuje jako ta, która domaga się sprawiedliwości. Gdy przegrywa pierwszy, narzeka: wolność słowa została w mojej osobie zdeptana! Gdy wygrywa drugi, o pogwałceniu tej samej wolności w osobie swego przeciwnika procesowego już nie wspomina.

Sądzę, że poza złagodzeniem przepisów dotyczących zniesławiania i fałszywego pomawiania osób i organów urzędowych, oraz rozsądnym i nieformalistycznym stosowaniem dotychczasowego prawa, gdy odnosi się do osób i instytucji prywatnych, nie należy wiele zmieniać. Odesłanie spraw o zniesławienie lub bezpodstawne pomówienie na drogę sądową cywilizuje spory, które są nie do uniknięcia w żadnym społeczeństwie. Gdyby droga taka została zamknięta, cóż by nam pozostało? Chyba tylko samosąd albo pojedynek w obronie honoru. Ale jeden i drugi zostały przez prawo w cywilizowanych społeczeństwach już przed wielu laty zakazane.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, znawcą tematyki konstytucyjnej, stałym współpracownikiem „Rzeczpospolitej"

Od pewnego czasu toczy się w Polsce dyskusja na temat wolności słowa. Koncentruje się ona w szczególności wokół pytania, czy narusza tę wolność sądowe dochodzenie ochrony dóbr osobistych, takich jak dobre imię i godność człowieka. Mamy obecnie w Polsce do czynienia z bardzo licznymi postępowaniami – karnymi i cywilnymi – w tej sprawie. Jedni politycy skarżą innych, pisarze, publicyści i dziennikarze podejmują kroki prawne przeciw swym kolegom, ludzie pióra stają się pozwanymi lub oskarżonymi na skutek wystąpień polityków, a politycy bywają podsądnymi z inicjatywy publicystów i dziennikarzy.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę