Stracone pokolenie w wyborach parlamentarnych 2011

Młodzi ludzie zmieniają się w bezwolną masę, której horyzont i życiowe aspiracje wyznaczają stała praca, stała pensja, kredyt i małe mieszkanko – pisze publicysta

Aktualizacja: 04.10.2011 18:48 Publikacja: 04.10.2011 18:42

Artur Bazak

Artur Bazak

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Red

To młodzi zdecydowali o wielkim wyborczym sukcesie Platformy Obywatelskiej w 2007 r. W poprzednich wyborach PO porwała ich hasłem budowy „drugiej Irlandii". Dzisiaj w partii Donalda Tuska brakuje dla nich przekonującej oferty w atrakcyjnym opakowaniu.

Według ostatnich badań coraz częściej identyfikują się oni z wartościami konserwatywnymi, które w oczach wielu z nich uosabia Prawo i Sprawiedliwość. Inni szukają tych wartości poza dwoma głównymi ugrupowaniami politycznymi, które zdominowały polską scenę polityczną. A nierzadko poza polityką w ogóle.

Już to pokazuje, że mamy do czynienia z bardzo niejednorodną grupą społeczną. Jedno o nich można powiedzieć na pewno: są bardziej konserwatywni, niż ich starsi koledzy, co pokazują badania przeprowadzone przez CBOS. Nie przekłada się to jednak na większe zainteresowanie sprawami państwa, od którego wciąż niewiele oczekują i z którym wciąż nie wiążą osobistego powodzenia. Ich konserwatyzm przejawia się raczej w indywidualnych strategiach radzenia sobie z życiem.

Wielka nadzieja dla jednych, dowód na upadek dobrych obyczajów i tradycji w oczach innych. Przylgnęło do nich określenie „młodzi, wykształceni, z dużych miast", które zaczęło trochę żyć swoim życiem i funkcjonować jako zbitka pojęciowa bez jednoznacznego desygnatu społecznego. To nieostre pojęcie już dawno przestało ich precyzyjnie definiować i stało się ideologicznym skrótem, za którym kryje się złożona rzeczywistość.

Wykształcenie na wagę złota?

„Stracone pokolenie", „młodzi, zdolni i bez pracy", „niechciani na rynku pracy" – to tylko kilka określeń nowej grupy bezrobotnych, która zadomowiła się już na dobre w rządowych statystkach i masowej wyobraźni.

Dyplom wyższej uczelni przestał być gwarantem dobrej pracy jakiś czas temu. Dzisiaj wchodzimy w zupełnie nowy etap, w którym ukończenie wyższych studiów nie jest gwarancją otrzymania jakiejkolwiek pracy, która choć w małym stopniu zwróciłaby nakłady poniesione celem zdobycia wyższego wykształcenia i wykorzystywała umiejętności nabyte w trakcie studiowania.

Osoby z dyplomem wyższej uczelni, jeśli już zdobędą jakąkolwiek pracę, to jest to najczęściej zajęcie albo nisko płatne, albo dużo poniżej ich kwalifikacji. Najczęściej jednak jest to praca zarówno nisko płatna, jak i poniżej kwalifikacji oraz oczekiwań. To i tak lepiej niż bezpłatne lub częściowo płatne staże, które są świetnym rozwiązaniem dla przedsiębiorców na ruch w interesie, ale rzadko kiedy bywają wstępem do pracy w ich firmie.

Przyczyny tego stanu rzeczy są złożone. Należy ich szukać zarówno w strukturalnych wadach polskiego systemu edukacji, nastawionego na ilość, a nie jakość, psuciu rynku edukacyjnego w Polsce przez prywatne fabryki studentów niepotrzebnych kierunków i przez skostniałe uczelnie publiczne, podejściu absolwentów szkół ponadgimnazjalnych, którzy wybierają raczej kierunki humanistyczne, niż techniczne, sami skazując się na bezrobocie lub nisko płatne zajęcie z powodu inflacji absolwentów z tego typu wyższym wykształceniem. Obrazowo rzecz ujmując, wypuszcza się na rynek pracy masę specjalistów od zarządzania, którzy nie mają kim zarządzać.

Jak wynika z tegorocznych badań, kierunkami najchętniej wybieranymi przez przyszłych studentów były: prawo, psychologia i filologia angielska. Na dwóch najlepszych uniwersytetach były to kolejno, na UJ: medycyna, prawo, filologia angielska, na UW: prawo, zarządzanie, finanse i rachunkowość, psychologia, ekonomia i anglistyka. Na politechnikach największą popularnością cieszyło się budownictwo. Jednak wciąż więcej osób wybiera kierunki humanistyczne, co nie wróży dobrze ich przyszłości zawodowej ze względu na nasycenie rynku pracy humanistami.

Według najnowszej „Diagnozy społecznej" prof. Janusza Czapińskiego, przedstawiającej wyniki badania jakości i warunków życia Polaków, po ponad dwudziestu latach można powiedzieć, że przeinwestowaliśmy jako społeczeństwo w wyższe wykształcenie. Nakłady finansowe i organizacyjne rodzin, które – skądinąd racjonalnie – uznały, że wyższe wykształcenie będzie przepustką do lepszego życia, zderzyły się z brutalną rzeczywistością rynku pracy i raczej się nie zwrócą.

Po prostu studia pracy nie dają. Do tego wniosku doszedł Marek Rabij, dziennikarz tygodnika „Newsweek", który w artykule pod tym samym tytułem postawił tezę, że „lepiej mieć porządny zawód, niż byle jakie studia", ponieważ „uczelnie coraz skuteczniej przygotowują dziś do bezrobocia albo marnej pensji."

Ze struktury wynagrodzeń wynika, że posiadacze wykształcenia średniego mają się finansowo lepiej niż absolwenci studiów wyższych. Okazuje się, że lepiej mieć konkretny fach w ręku niż wykształcenie wyższe. Przynajmniej z perspektywy poziomu wynagrodzeń.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na cytowanego w „Newsweeku" ekonomistę z Uniwersytetu w Bostonie. Prof. Laurence Kotlikoff podliczył, ile na bieżące wydatki mieć będą w wieku 60 lat rówieśnicy, którzy wybiorą po szkole średniej różne ścieżki kariery. Wyniki były zaskakujące, bowiem okazało się, że posiadacz dyplomu amerykańskiej uczelni (a trzeba pamiętać o drogich studiach w USA) będzie miał nieco ponad 400 dolarów rocznie więcej od rówieśnika, który jest mechanikiem.

„Pewne jest więc tylko to, że nam, akademikom, opłaca się utrzymywać przekonanie o silnym wpływie wykształcenia na poziom życia" – podsumował gorzko wyniki swoich badań prof. Kotlikoff.

„Śmieciowe pokolenie"

Z danych najnowszego Małego Rocznika Statystycznego (stan na 31.12 2010 r.) wynika, że osoby posiadające wykształcenie wyższe stanowią ok. 10,5 proc. wszystkich bezrobotnych. To niemal tyle samo, ile wśród osób z wykształceniem średnim ogólnokształcącym – 10,9 proc. W porównaniu z absolwentami szkół policealnych i średnich zawodowych (22 proc.) i osób wykształceniem zasadniczym zawodowym (32,6 proc.) to wciąż nie są wyniki alarmujące.

Ale zupełnie inny obraz wyłania się z danych przedstawiających wzrost liczby bezrobotnych w ciągu roku. Od I kwartału 2010 r. do I kwartału 2011 r. wzrost liczby bezrobotnych wśród absolwentów szkół wyższych był największy i wynosił 18,3 proc. Dla porównania bezrobocie absolwentów szkół policealnych i średnich zawodowych wzrosło tylko o 3,1 proc., a wśród osób z wykształceniem średnim ogólnokształcącym 7,2 proc.

I jeszcze badania dotyczące pierwszej pracy, przeprowadzone przez Departament Analiz Strategicznych Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, oparte na danych ZUS z 2010 r., z których wynika, że 10 proc. absolwentów podejmuje pierwszą pracę za wynagrodzenie niższe niż 900 zł, 50 proc. absolwentów zarabia w pierwszej pracy mniej niż 1486 zł, a kolejne 10 proc. powyżej 2760 zł miesięcznie.

Trzeba stwierdzić, że nadszedł czas brutalnej weryfikacji „ogromnego sukcesu polskiego dwudziestolecia", jakim miał być boom edukacyjny.

Prof. Aleksander Nalaskowski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu stawia sprawę jasno: „brak dobrze przygotowanych reform w zakresie oświaty i systemu kształcenia już przyniósł nam stratę jednego, całego pokolenia. To pokolenie, które w najbliższej kolejności ma przejąć władzę, uprawiać politykę, odpowiadać za finanse państwa, za wojsko i przetrwanie Polski w konkurencji międzynarodowej."

Dzisiaj na uczelniach wyższych studiuje ok. 2 mln studentów, z czego ok. 1,1 mln na studiach płatnych. To dużo w porównaniu z początkiem lat 90. Każdego roku wychodzi z uczelni ok. 300 tys. absolwentów, z czego ok. 35 tys. zostaje bezrobotnymi.

Większość pracuje na śmieciowych umowach (umowy czasowe, umowy o dzieło i umowy zlecenia), za niskie wynagrodzenie, a więc bez większych szans na własne mieszkanie, regularne dochody i stabilizację, które często są jednym z ważniejszych czynników wpływających na decyzję o zakładaniu rodziny oraz rodzenia dzieci.

Potwierdza to najnowszy raport "Młodzi 2011" pod redakcją Michała Boniego, który w rzeczywistości stanowi druzgoczący bilans rządów Platformy Obywatelskiej. Pełno w nim socjologicznych zaklęć, ale siła faktów jest miażdżąca. Z twardych danych wynika bowiem, że Polska A.D. 2011 to nie jest kraj dla młodych ludzi!

Sen o Warszawie

Wielu młodych, wykształconych, z dużych miast w poszukiwaniu pracy ląduje w Warszawie. Dzisiaj to stolica jest kuszącą „ziemią obiecaną" kolejnych pokoleń młodych, którzy marzą o dobrej pracy, czasem karierze, wielkich pieniądzach, rozrywce i wielkim świecie.

Tak jak na przełomie XIX i XX w. rzesze młodych, ambitnych Polaków, Żydów, Rosjan i Niemców ciągnęły do Łodzi w poszukiwaniu szczęścia i bogactwa, tak dzisiaj absolwenci z całej Polski napływają do stolicy. I podobnie, jak ich przodkowie w Łodzi, tak i oni teraz często uświadamiają sobie gorzką ironię ukrytą w tytule najwybitniejszej powieści Władysława Reymonta, który w naturalistyczny sposób opisał to monstrum, przemysłową Łódź sprzed ponad stu lat.

Współczesna „ziemia obiecana" dla wielu, wciąż zbyt wielu, zamienia się w „ziemię przeklętą", która niszczy i demoralizuje zwykłych ludzi, wyrywa ich z rodzinnej społeczności i wykorzenia, pozostawiając samym sobie. Widać to zwłaszcza w statystykach praktyk religijnych.

Przyjezdnych, których jest w Warszawie większość, przyciąga praca, której w stolicy wciąż jest sporo i możliwości, które stolica przed nimi otwiera. To w Warszawie stopa bezrobocia jest wciąż jedną z najniższych, to w Warszawie poziom wynagrodzeń jest najwyższy w całej Polsce.

Ale to nie w Warszawie żyje się ludziom najlepiej, lecz w... Gdyni, rządzonej przez Wojciecha Szczurka, najbardziej popularnego prezydenta miasta w tym kraju. I choć wiele się w Warszawie dzieje, stolica ciągle się rozbudowuje, powstają nowe inwestycje infrastrukturalne, a prezydent wywodząca się z ugrupowania rządzącego została wybrana w ostatnich wyborach samorządowych już w pierwszej turze na drugą kadencję, to poziom niezadowolenia warszawiaków jest wciąż wysoki.

Jakość życia w stolicy pod każdym względem odbiega wyraźnie od innych stolic zachodnioeuropejskich, ale za tę niską jakość usług mieszkańcy Warszawy płacą na prawdziwie europejskim poziomie. Najlepszym przykładem jest stołeczny rynek mieszkaniowy, na którym ceny mieszkań osiągnęły poziom cen w pięknych, niezniszczonych dzielnicach Brukseli czy Berlina.

Warszawa dogania również zachodnie stolice pod względem opłat za komunikację miejską i inne usługi, w tym za żłobki i przedszkola. W maju radni PO przegłosowali w Radzie Miasta Warszawy drastyczne podwyżki. Woda i ścieki zdrożały o 30 proc., opłaty za żłobki o ok. 600 proc., za przedszkola o kilkadziesiąt procent.

Największe podwyżki dotkną jednak warszawiaków, korzystających z komunikacji miejskiej. Bilety drożeją w trzech etapach – pierwsza podwyżka miała miejsce 16 sierpnia br., kolejne od stycznia 2013 i 2014 r. W zależności od rodzaju biletu podwyżka wyniesie od 44 proc. do 150 proc. Politycy PO tłumaczyli podwyżki tym, że obecnie wpływy z biletów wystarczą zaledwie na pokrycie 30 proc. kosztów funkcjonowania komunikacji.

W tym samym czasie – jak podało „Życie Warszawy" – w ciągu blisko pięciu lat rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz w warszawskim ratuszu przybyło ponad 1,8 tys. urzędników. A drugie tyle w warszawskich szpitalach i ZOZ-ach.

W Zarządzie Transportu Miejskiego (ZTM) w ciągu ostatnich dwóch lat liczba pracowników zwiększyła się o 25 proc. – z 500 do 650 etatów. Aż o 2 tys. wzrósł stan etatów w warszawskiej służbie zdrowia. W 2009 r. w szpitalach i ZOZ-ach podległych samorządowi pracowało 10 tys. osób. Dziś pracuje 12 tys.

Obecnie Warszawą rządzi 7,5 tys. urzędników, nie licząc zarządów dzielnic i samego prezydenta. Utrzymanie całego aparatu biurokratycznego będzie kosztować w tym roku 857 mln zł, czyli niecałe 10 proc. budżetu. W tym ok. 50 mln zł pójdzie na gwarantowane premie dla urzędników.

To wszystko po to, aby podnieść jakość zarządzania miastem i jakość życia jego mieszkańców. Efekty widać na każdym kroku.

Do obrazu tej ponurej „europejskiej stolicy podwyżek" należy jeszcze dodać drożyznę codziennych artykułów spożywczych, cenę benzyny, brak parkingów, pozostawiająca wiele do życzenia komunikację miejską, problemy z budową drugiej nitki metra, czy kompletny brak synchronizacji między różnymi środkami transportu miejskiego i podmiejskiego oraz jeden z najwyższych poziomów zakorkowania miast w Europie.

Mała stabilizacja czy potencjał buntu?

I teraz ci młodzi, pełni energii i zapału, wykształceni, nierzadko po dobrych uczelniach, stażach, znający języki oraz po niezliczonych rozmowach kwalifikacyjnych trafiają do „ziemi obiecanej", w której, jak mają szczęście, spędzają 12 godzin dziennie i 6 dni w tygodniu w pracy. Trudzą się, aby za marne pieniądze, które dostają za swoją ciężką, niepewną – bo bez stałej umowy, i niewdzięczną – bo dużo poniżej ich oczekiwań, robotę utrzymać się do następnej wypłaty. Ich pobyt w stolicy często nie byłby możliwy bez wsparcia rodziny.

W wolnym czasie nie mają siły ani ochoty korzystać z dobrodziejstw oferty kulturalnej miasta.

I tak młodzi, wykształceni z dużych miast budzą się w rzeczywistości, w której są coraz starsi, bardziej zgorzkniali, nie mają głowy do zajmowania się sprawami wybiegającymi poza ich prywatność. Ich nierzadko marne wykształcenie, brak krytycyzmu wobec otaczającej rzeczywistości – a więc także uświadomienie sobie swojego rzeczywistego położenia – czyni ich mało odpornymi na medialną papkę. A politykę, która coraz bardziej wpływa na ich życie prywatne i zakreśla ramy ich wyborów, traktują jak źródło taniej rozrywki. Dzisiaj tworzą milczącą większość, która nie zajmuje się sprawami swojego państwa, koncentrując się na swoim osobistym życiu.

Gdyby byli naprawdę młodzi, oczekiwaliby zmian, które „wyzwolą ich energię", a nie popadali w apatię, chowali się prywatność i uciekali w tanią rozrywkę. Gdyby byli wykształceni, krytycznie ocenialiby rzeczywistość i nie dali sobą manipulować przez media i polityków. Gdyby utożsamiali się z wielkimi miastami, czuliby się za nie odpowiedzialni, a nie traktowali jak sypialnie.

Dokładnie w ten sposób tworzy się nowy proletariat, który zasiedlał górnicze sypialnie na Śląsku w epoce Gierka. Tak rodzi się bezwolna masa, której horyzont i życiowe aspiracje wyznacza stała praca, stała pensja, kredyt i małe mieszkanko. Ale ten miraż małej stabilizacji kruszeje pod naporem coraz bardziej skrzeczącej rzeczywistości. Czy wywoła bunt młodych, wykształconych, z dużych miast? Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Co nie znaczy, że nie należy go stawiać.

Tymczasem ci młodzi wybiorą się 9 października na wybory. Jedni po to, aby z zaciśniętymi zębami oddać jeszcze raz głos na Platformę Obywatelską. Inni, wierząc w zmianę i poprawę swojego losu, zagłosują na Prawo i Sprawiedliwość lub PJN. Ci, którzy w sierpniu 2010 r. skandowali pod krzyżem, poprą Ruch Palikota. Ale i tak milcząca większość pewnie na wybory nie pójdzie, bo nie wierzy, że może cokolwiek zmienić. Wynik tegorocznych wyborów będzie zatem zależeć raczej od tego, ilu młodych, wykształconych, z dużych miast zostanie w domach.

To młodzi zdecydowali o wielkim wyborczym sukcesie Platformy Obywatelskiej w 2007 r. W poprzednich wyborach PO porwała ich hasłem budowy „drugiej Irlandii". Dzisiaj w partii Donalda Tuska brakuje dla nich przekonującej oferty w atrakcyjnym opakowaniu.

Według ostatnich badań coraz częściej identyfikują się oni z wartościami konserwatywnymi, które w oczach wielu z nich uosabia Prawo i Sprawiedliwość. Inni szukają tych wartości poza dwoma głównymi ugrupowaniami politycznymi, które zdominowały polską scenę polityczną. A nierzadko poza polityką w ogóle.

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?