Obecnie Warszawą rządzi 7,5 tys. urzędników, nie licząc zarządów dzielnic i samego prezydenta. Utrzymanie całego aparatu biurokratycznego będzie kosztować w tym roku 857 mln zł, czyli niecałe 10 proc. budżetu. W tym ok. 50 mln zł pójdzie na gwarantowane premie dla urzędników.
To wszystko po to, aby podnieść jakość zarządzania miastem i jakość życia jego mieszkańców. Efekty widać na każdym kroku.
Do obrazu tej ponurej „europejskiej stolicy podwyżek" należy jeszcze dodać drożyznę codziennych artykułów spożywczych, cenę benzyny, brak parkingów, pozostawiająca wiele do życzenia komunikację miejską, problemy z budową drugiej nitki metra, czy kompletny brak synchronizacji między różnymi środkami transportu miejskiego i podmiejskiego oraz jeden z najwyższych poziomów zakorkowania miast w Europie.
Mała stabilizacja czy potencjał buntu?
I teraz ci młodzi, pełni energii i zapału, wykształceni, nierzadko po dobrych uczelniach, stażach, znający języki oraz po niezliczonych rozmowach kwalifikacyjnych trafiają do „ziemi obiecanej", w której, jak mają szczęście, spędzają 12 godzin dziennie i 6 dni w tygodniu w pracy. Trudzą się, aby za marne pieniądze, które dostają za swoją ciężką, niepewną – bo bez stałej umowy, i niewdzięczną – bo dużo poniżej ich oczekiwań, robotę utrzymać się do następnej wypłaty. Ich pobyt w stolicy często nie byłby możliwy bez wsparcia rodziny.
W wolnym czasie nie mają siły ani ochoty korzystać z dobrodziejstw oferty kulturalnej miasta.
I tak młodzi, wykształceni z dużych miast budzą się w rzeczywistości, w której są coraz starsi, bardziej zgorzkniali, nie mają głowy do zajmowania się sprawami wybiegającymi poza ich prywatność. Ich nierzadko marne wykształcenie, brak krytycyzmu wobec otaczającej rzeczywistości – a więc także uświadomienie sobie swojego rzeczywistego położenia – czyni ich mało odpornymi na medialną papkę. A politykę, która coraz bardziej wpływa na ich życie prywatne i zakreśla ramy ich wyborów, traktują jak źródło taniej rozrywki. Dzisiaj tworzą milczącą większość, która nie zajmuje się sprawami swojego państwa, koncentrując się na swoim osobistym życiu.
Gdyby byli naprawdę młodzi, oczekiwaliby zmian, które „wyzwolą ich energię", a nie popadali w apatię, chowali się prywatność i uciekali w tanią rozrywkę. Gdyby byli wykształceni, krytycznie ocenialiby rzeczywistość i nie dali sobą manipulować przez media i polityków. Gdyby utożsamiali się z wielkimi miastami, czuliby się za nie odpowiedzialni, a nie traktowali jak sypialnie.
Dokładnie w ten sposób tworzy się nowy proletariat, który zasiedlał górnicze sypialnie na Śląsku w epoce Gierka. Tak rodzi się bezwolna masa, której horyzont i życiowe aspiracje wyznacza stała praca, stała pensja, kredyt i małe mieszkanko. Ale ten miraż małej stabilizacji kruszeje pod naporem coraz bardziej skrzeczącej rzeczywistości. Czy wywoła bunt młodych, wykształconych, z dużych miast? Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Co nie znaczy, że nie należy go stawiać.
Tymczasem ci młodzi wybiorą się 9 października na wybory. Jedni po to, aby z zaciśniętymi zębami oddać jeszcze raz głos na Platformę Obywatelską. Inni, wierząc w zmianę i poprawę swojego losu, zagłosują na Prawo i Sprawiedliwość lub PJN. Ci, którzy w sierpniu 2010 r. skandowali pod krzyżem, poprą Ruch Palikota. Ale i tak milcząca większość pewnie na wybory nie pójdzie, bo nie wierzy, że może cokolwiek zmienić. Wynik tegorocznych wyborów będzie zatem zależeć raczej od tego, ilu młodych, wykształconych, z dużych miast zostanie w domach.