Owszem, może najciekawsze są te epizody, gdy pokazuje nam się szare, graniczne strefy ludzkich wyborów, kiedy widzimy ludzi z "ich" strony, ale przecież nie do końca (kapitalny i autentyczny epizod dyrektora banku, granego przez Cezarego Morawskiego). I, owszem, może nawet za bardzo autorzy scenariusza ulegli wyimaginowanej wizji Konradów Wallenrodów w peerelowskim aparacie (to z kolei wątek, którego rozszyfrowywał nie będę, niech widzowie sami do niego dojdą).
Ale generalnie wojna ze społeczeństwem czy z narodem jest tu realna, można w niej oberwać. Nie jest to wizja znana z wystąpień niektórych postkomunistów, ale i ich nowych sojuszników, którzy po 1989 roku przekonywali nas, że były to tylko manewry przed szykowanym od początku Okrągłym Stołem.
Wrocław okupowany
Nie wiem, jakie są poglądy Krzystka na współczesną politykę. Wiem, że był autorem głośnej telewizyjnej inscenizacji "Norymbergi" Wojciecha Tomczyka, mocno dotykającej kwestii rozliczeń z komunizmem. Mogę się w nim więc domyślać wrażliwości na polską historię najnowszą.
Tu w jakiejś mierze pogodził nas wszystkich. "Wyborcza" trochę ponarzekała na rzekomą szkolną schematyczność wstępu objaśniającego, czym była "Solidarność", ale generalnie pochwaliła. Chwalę i ja. Niech publiczność osądzi, kto z nas bardziej jest konsekwentny. Bo taka, a nie inna wizja lat 1980 – 1981 ma swoje następstwa, także ideowo-polityczne. Ale zobaczenie tego filmu to akurat dobry moment, aby wspólnie powspominać, o ile jeszcze się da.
Może najmniej przekonał mnie obraz końcowej ulicznej manifestacji, już z czasów stanu wojennego. Nie dlatego, że jest taka gwałtowna – Wrocław to miejsce oporu nieporównywalnego z jakimkolwiek innym miastem, łącznie z Warszawą czy Gdańskiem. Kiedy w roku 1983 przyjechałem tam przy okazji papieskiej pielgrzymki, miałem wrażenie, jakbym był w mieście okupowanym. Tak bardzo milicja bała się tej dziwnej mieszaniny socjalistycznego przemysłu i kresowo-niepodległościowo-rogatych tradycji.
Ta demonstracja jest w filmie zbyt triumfalna, nazbyt zapowiadająca przyszłe zwycięstwo. Tymczasem każdemu, kto pamięta tamte starcia z ZOMO, utkwiło w pamięci ich okrucieństwo, niezapowiadające radosnego finału. My wtedy naprawdę mieliśmy poczucie, że przegrywamy. Tymczasem Krzystek chwalony, że jego film się wyróżnia, bo mówi o sukcesie ("solidaruchom coś się udało"), tym razem zagrał pobudkę na długo przed świtem.