Film o Solidarności 80 milionów - Piotr Zaremba

Przez 20 lat nie było klimatu do poważnej filmowej próby zmierzenia się z tematem „Solidarności". Dlaczego? – rozważa publicysta

Aktualizacja: 29.11.2011 19:12 Publikacja: 29.11.2011 19:11

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

 

 

Najtrudniej uwierzyć w to, że w Polsce może się zdarzyć coś dobrego. Więc tak, stało się. Tak, film "80 milionów" Waldemara Krzystka jest bardzo sprawnie nakręconym filmem o jednym epizodzie z historii "Solidarności", a po troszę i o fenomenie "Solidarności". Tak, oddaje ducha czasów, nie nadużywa patosu (choć trochę go jest) ani nie rży z czegoś, co nie jest śmieszne (choć nie brakuje w nim wyczucia komizmu anomalii epoki). Tak – tym razem się udało.

Tak było

Opowieść o akcji kilku działaczy "Solidarności" z Wrocławia, którzy jeszcze przed 13 grudnia pobrali z banku związkowe pieniądze, myląc esbeckie pogonie i szykując bazę dla przyszłego podziemia, jest żwawa, pełna kryminalnych zakrętów, pomysłowych grepsów i prawdziwych zaskoczeń – choć przecież zasadniczy finał znamy jeszcze przed ulokowaniem się w kinowej sali.

Autorzy scenariusza znaleźli receptę na to, aby pozytywne postaci nie szeleściły papierem, i na to, abyśmy choć trochę przypomnieli sobie lub – w przypadku młodszych widzów – pojęli tamtą epokę.

Są w filmie młodzi ludzie przekraczający bariery swoich dotychczasowych miejsc społecznych i żyjący w ciągu tych kilkunastu miesięcy karnawału jak w transie – bohaterowie pierwszej "Solidarności" opowiadali potem nielicznym kronikarzom ich działalności, że zdarzenia tamtego okresu zlewały im się w jedno wielkie gorączkowe zebranie na temat: czy nam się uda?

I są ludzie starsi, którzy z perspektywy swojej wiedzy o komunizmie przestrzegają: to może się za chwilę skończyć. Przygotujcie się.

Można dyskutować o szczegółach. Rozmawiałem już po premierze z weteranami ówczesnej dolnośląskiej "Solidarności". Tak brutalne – jak w filmie Krzystka – pobicie przez SB związkowego drukarza jeszcze przed stanem wojennym i nie zdarzyło się we Wrocławiu, i nie było możliwe. Wywołałoby to prawdopodobnie masowy protest, może i strajk generalny. Poszczególne sytuacje dotyczące tej akcji, rola prawdziwych postaci też wyglądały inaczej. Skądinąd przemiana związkowego kozaka Stanisława Huskowskiego w prawie niewidocznego posła PO albo późniejsza lewicowa kariera związkowego księgowego Józefa Piniora narzekającego w filmie na to, że komuniści nie szanują własności prywatnej, to materiał na kolejny film. Albo smutny los Piotra Bednarza, który zmarł przedwcześnie na skutek choroby, jakiej nabawił się w więzieniu.

Skądinąd jednak dawni uczestnicy zdarzeń nie mają podobno pretensji o poprawki. Bo zobaczyli nie film zrobiony za kimś lub przeciw komuś, lecz prawdziwy obraz tamtej "Solidarności". W której toczyły się już spory, czy postępować "łagodniej" czy "ostrzej" w grze z PRL, ale w której o wielu późniejszych dylematach jeszcze w ogóle nie wiedziano.

Bez kochajmy się

Nie ma tu władzy komunistycznej mogącej wszystko, manipulującej dowolnie zdarzeniami i ludźmi. Obrazu bliskiego, przyznajmy, niektórym ludziom o radykalnie prawicowej wrażliwości, bo przefiltrowanego przez doświadczenia zarówno wcześniejsze, jak i późniejsze, kiedy większość funkcjonariuszy PRL spadła na cztery łapy.

Ale tym bardziej nie znajdziemy w filmie podkładki do współczesnego "kochajmy się". Tamta władza bywa, owszem, i nieporadna, i uwikłana w dwuznaczne motywy jej poszczególnych przedstawicieli (najbardziej wyrazista postać to kapitan SB Sobczak grany przez Piotra Głowackiego, zło kradnie często dobru show). A jednak jest ona w filmie władzą groźną, zdolną do krzywdzenia ludzi, posługującą się agentami, którzy nie jawią się jako produkty przeczulonej fantazji. To już nie jest twórczy retusz.

Owszem, może najciekawsze są te epizody, gdy pokazuje nam się szare, graniczne strefy ludzkich wyborów, kiedy widzimy ludzi z "ich" strony, ale przecież nie do końca (kapitalny i autentyczny epizod dyrektora banku, granego przez Cezarego Morawskiego). I, owszem, może nawet za bardzo autorzy scenariusza ulegli wyimaginowanej wizji Konradów Wallenrodów w peerelowskim aparacie (to z kolei wątek, którego rozszyfrowywał nie będę, niech widzowie sami do niego dojdą).

Ale generalnie wojna ze społeczeństwem czy z narodem jest tu realna, można w niej oberwać. Nie jest to wizja znana z wystąpień niektórych postkomunistów, ale i ich nowych sojuszników, którzy po 1989 roku przekonywali nas, że były to tylko manewry przed szykowanym od początku Okrągłym Stołem.

Wrocław okupowany

Nie wiem, jakie są poglądy Krzystka na współczesną politykę. Wiem, że był autorem głośnej telewizyjnej inscenizacji "Norymbergi" Wojciecha Tomczyka, mocno dotykającej kwestii rozliczeń z komunizmem. Mogę się w nim więc domyślać wrażliwości na polską historię najnowszą.

Tu w jakiejś mierze pogodził nas wszystkich. "Wyborcza" trochę ponarzekała na rzekomą szkolną schematyczność wstępu objaśniającego, czym była "Solidarność", ale generalnie pochwaliła. Chwalę i ja. Niech publiczność osądzi, kto z nas bardziej jest konsekwentny. Bo taka, a nie inna wizja lat 1980 – 1981 ma swoje następstwa, także ideowo-polityczne. Ale zobaczenie tego filmu to akurat dobry moment, aby wspólnie powspominać, o ile jeszcze się da.

Może najmniej przekonał mnie obraz końcowej ulicznej manifestacji, już z czasów stanu wojennego. Nie dlatego, że jest taka gwałtowna – Wrocław to miejsce oporu nieporównywalnego z jakimkolwiek innym miastem, łącznie z Warszawą czy Gdańskiem. Kiedy w roku 1983 przyjechałem tam przy okazji papieskiej pielgrzymki, miałem wrażenie, jakbym był w mieście okupowanym. Tak bardzo milicja bała się tej dziwnej mieszaniny socjalistycznego przemysłu i kresowo-niepodległościowo-rogatych tradycji.

Ta demonstracja jest w filmie zbyt triumfalna, nazbyt zapowiadająca przyszłe zwycięstwo. Tymczasem każdemu, kto pamięta tamte starcia z ZOMO, utkwiło w pamięci ich okrucieństwo, niezapowiadające radosnego finału. My wtedy naprawdę mieliśmy poczucie, że przegrywamy. Tymczasem Krzystek chwalony, że jego film się wyróżnia, bo mówi o sukcesie ("solidaruchom coś się udało"), tym razem zagrał pobudkę na długo przed świtem.

No, ale rozumiem, że to scena symboliczna. Skądinąd we Wrocławiu milicja uciekała przed tłumem częściej niż gdzie indziej. Może więc i były momenty, gdy ci dzielni ludzie mieli poczucie triumfu.

Dawno temu w Polsce

Ta uwaga jest zwiastunem kolejnej: to naturalnie nie powinien być koniec rozmowy o "Solidarności". Władysław Frasyniuk, zadowolony z filmu, który pokazuje jego region, jego bliskich współpracowników, a przez kilka chwil i jego samego, wyraził nawet nadzieję na historyczny filmowy fresk "Dawno temu w Polsce" na wzór "Dawno temu w Ameryce". Wątpię, aby taki obraz powstał, ale gdyby była na to szansa, Krzystek jest naturalnym kandydatem do jego nakręcenia.

Był nim od początku – jego "Ostatni prom" z 1989 roku, film dobry, a niedoceniany, dotykał tematu stanu wojennego, pokazanego w kategoriach społecznego kataklizmu. Tyle że była to jednak historia z obrzeży, nawet jeśli galeria postaci spotykających się na tytułowym promie to po trosze przekrój ówczesnego społeczeństwa.

Potem przez 20 lat nie było klimatu do poważnej filmowej próby zmierzenia się z tamtymi zdarzeniami. "Solidarność" stała się materiałem do co najwyżej dygresji, choć czasem ciekawych (ostatnio ciepłe "Wszystko, co kocham"). A jeśli się już pojawiał, także zresztą dopiero w ostatnich latach, fresk, to z kolei kręcony przez ludzi nazbyt skrępowanych rozmachem historii ("Popiełuszko"). Krzystek to może pierwszy po "Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy kronikarz tamtych zdarzeń, który kręci trochę na kolanach, a jednak – trawestując znaną anegdotę o malarzu Styce – robi to dobrze.

Dlaczego było tego tak niewiele? Przypomnę z czystego obowiązku absurdalną kampanię wielu mediów, z postpeerelowską "Polityką" i postsolidarnościową "Gazetą Wyborczą" na czele, przeciw rzekomemu kombatanctwu ludzi dawnej opozycji i "Solidarności". Motywowaną politycznie: chodziło o to, aby nie psuć dobrego samopoczucia ludziom dawnej władzy. W rzeczywistości zresztą tego kombatanctwa było niewiele, a w sztuce filmowej nie było go wcale. Ta wrzawa z lat 90. wystarczyła jednak, aby temat wydał się nieatrakcyjny.

Czas na "Solidarność"?

Nie był to jedyny powód. Można się zastanawiać, czy Polacy, fantastycznie zmobilizowani w latach 1980 – 1981, ale już dużo mniej konsekwentnie pod ciśnieniem represji stanu wojennego, chcieli grzebania w świeżych ranach. Można też zauważyć fenomen odkrywanej pośpiesznie popkultury, dla której romantyczny esbek z "Psów" (postać absolutnie nieprawdziwa) był atrakcyjniejszym tworzywem niż prawdziwy bohater (nawet ten, który po 1989 roku stał się częścią nowego establishmentu). Wszystko to oznaczało w sumie wyrok na solidarnościowe sentymenty.

Dziś dochodzi obcość młodego pokolenia. Jemu naprawdę trudno zrozumieć fenomen tamtych emocji niepodobnych do niczego, co znają. Ale jednocześnie nabraliśmy dystansu, zgubiliśmy ogon politycznego obwiniania "Solidarności" o wszystkie patologie nowego, demokratycznego i wolnorynkowego państwa. Nadszedł teraz może czas pozbierania tych kawałków z ziemi i ułożenia z nich czegoś interesującego.

Tylko czy się uda, medytowałem niedzielnym wieczorem w pustawej salce wielkiego kina, trzeciego dnia po wejściu na ekrany świetnego filmu, reklamowanego jako sensacja dla młodych. W innych kinach, o innych porach, było podobno lepiej. Nie wieszczę komercyjnego zwycięstwa lub porażki, ale pytam: czy zgubiliśmy coś bezpowrotnie? I czy powinniśmy za to gorzko podziękować likwidatorom ważnego fragmentu naszej tradycji? A może zawsze był to mit zbyt trudny dla masowego odbiorcy? Bo tak bardzo związany z konkretną chwilą, która wrócić nie może.

Autor jest publicystą tygodnika "Uważam Rze"

Najtrudniej uwierzyć w to, że w Polsce może się zdarzyć coś dobrego. Więc tak, stało się. Tak, film "80 milionów" Waldemara Krzystka jest bardzo sprawnie nakręconym filmem o jednym epizodzie z historii "Solidarności", a po troszę i o fenomenie "Solidarności". Tak, oddaje ducha czasów, nie nadużywa patosu (choć trochę go jest) ani nie rży z czegoś, co nie jest śmieszne (choć nie brakuje w nim wyczucia komizmu anomalii epoki). Tak – tym razem się udało.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Polska prezydencja w Unii bez Kościoła?
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką