Po zapowiedzi Donalda Tuska - że do czasu nominacji Stanisława Kalemby sprawa zatrudnienia Daniela Kalemby w Agencji Rynku Rolnego, instytucji podległej ministrowi rolnictwa, zostanie rozwiązana - młodzieżówka PiS wezwała premiera do tego, by namówił własnego syna do dymisji. Szybko podchwyciły to media i przypomniano informację ujawnioną przez „Super Express" w kwietniu. Gazeta napisała wówczas, że syn premiera, który wcześniej zajmował się problemami transportu w trójmiejskiej „Gazecie Wyborczej", został zatrudniony na gdańskim lotnisku. Bez konkursu. I zarabia około 4 tysięcy złotych miesięcznie. Lotnisko należy w 2/3 do samorządów (miasta i województwa, w obu rządzi PO) oraz do Przedsiębiorstwa Państwowego Polskie Porty Lotnicze, które w 100 proc. należy do państwa (podlega ministrowi transportu, a zarazem szefowi pomorskiej PO Sławomirowi Nowakowi). Sprawa wróciła, bo po ujawnieniu „taśm PSL" opinia publiczna jest bardzo wyczulona na przykłady nepotyzmu.
Zawsze będą zarzuty
Mam jednak wrażenie, że przypadki Daniela Kalemby i Michała Tuska mają dziś mało wspólnego z nepotyzmem. Być może zatrudnienie na lotnisku syna premiera jest niezręcznością - stanowiska w spółkach samorządowych zależą od PO, łatwo więc o oskarżenie, że zrobili to polityczni podwładni premiera. Premierowi również podlega minister transportu. Wszystko prawda, ale jest i druga strona medalu. Gdziekolwiek Michał Tusk by pracował, mógłby paść zarzut, że załatwił mu to tata, bo od premiera w Polsce zależy naprawdę dużo. Gdyby pracował na uczelni - pośrednio podlegałby pod minister szkolnictwa wyższego. W szkole - podpadałby i pod MEN, i samorząd, a więc jeszcze gorzej. Pracowałby w sądzie? Wszak budżety sądów pisane są przez rząd. Itd., itp.
Przecież nie byłoby wcale lepiej, gdyby pracował w prywatnej firmie. Mało to firm dostaje unijne pieniądze (o przyznaniu których decydują politycy w samorządach)? Mało jest firm, które mają kontrakty z państwem lub samorządami? Można sobie nawet wyobrazić, że pracowałby w firmie, która z państwem w ogóle nie ma nic wspólnego. Krytyk powiedziałby - przecież urząd skarbowy albo sanepid mogą lepiej traktować firmę, w której pracuje syn premiera, i tak w nieskończoność. Dzieci wszystkich premierów i prezydentów na świecie mają ten sam problem i zawsze każda ich nowa praca jest pilnie sprawdzana przez media. To normalne.
W Polsce praca syna premiera rodzi wiele emocji właśnie z powodu wielkiego upolitycznienia całego życia. W sytuacji totalnej wojny dwóch partii, jaka wypełniała w ostatnich sześciu latach nasze życie, kolejne sfery były zawłaszczane przez polityków i politykę. W kolejne sfery życia wchodziło państwo. Pisowska lub platformerska była nie tylko historia, ale cała nauka, kultura i sztuka itp. W tak głębokim spolityzowaniu całego życia niemal każda sfera mniej lub bardziej uzależnia się od polityki, a więc i od partii. Z rządzącą na czele.
Ale w tropieniu nepotyzmu w przypadku pracy młodych Tuska i Kalemby widzę spore niebezpieczeństwo. Gdy wyciąga im się posady zależne od państwa, na których zarabiają w okolicach średniej krajowej, łatwo sprawę walki z nepotyzmem sprowadzić do absurdu, a ujawnianie kolejnych przykładów zawłaszczania państwa i biznesu przez polityków zmienić w polowanie na czarownice. Problem nepotyzmu i kumoterstwa w Polsce - mówiąc obrazowo - nie polega na tym, że Michał Tusk pracuje na lotnisku w Gdańsku i zarabia kilka tysięcy złotych, lecz na tym, że Aleksander Grad tylko z powodów politycznych dostaje pracę w publicznej spółce, gdzie zarabia 110 tys. Problemem nie jest, że syn ministra Kalemby pracuje w ARR, lecz np. słynny już Andrzej Śmietanko, który jako dyrektor Elewarru zarabiał miliony, omijając sprytnie ustawę kominową. Bawiąc się w lustrowanie miejsca pracy syna premiera, tak naprawdę relatywizujemy kwestię nepotyzmu.