Trudno pojąć bowiem zaskoczenie tą sytuacją komuś, kto obserwuje proces zachodzących na Zachodzie zmian kulturowych i metody stosowane dla ich forsowania przez zainteresowane nimi lobby.

Jedna z tych metod polega na unikaniu starć o najbardziej frontalnym charakterze. Te bowiem mogłyby zostać przegrane, a to zatrzymałoby na długo „marsz postępu". Należy - uczy doktryna - zaczynać od zmian, do których „dojrzała świadomość społeczna". Posuwać się do przodu metodą kroków może niekoniecznie drobnych, ale rozłożonych na jakiś czas. To osłabia potencjał społecznego sprzeciwu.

Tam, gdzie wprowadza się instytucję związków partnerskich, za jakiś czas podejmuje się próbę rozciągnięcia na te związki przywilejów zarezerwowanych dotąd dla małżeństw. Tam, gdzie już zrówna się ze sobą te związki i małżeństwa, za jakiś czas podejmie się próbę obdarowania par homoseksualnych prawem do adopcji. Żaden kompromis nie jest ostateczny, każdy pełni funkcję kolejnego szczebla w drabinie. Stajemy na niego po to, żeby wejść jeszcze wyżej. Taka jest oczywista logika pełzającej rewolucji. Trzeba mieć poważne kłopoty ze wzrokiem, żeby tego nie dostrzegać.

Dlatego ci, którzy nie chcą kulturowej rewolucji w jej najbardziej zaawansowanym kształcie, powinni sprzeciwiać się również i mniej radykalnym postulatom jej zwolenników. Kiedy w Polsce gejowscy działacze zaklinają się, że żądając związków partnerskich, nie postulują przyznania homoseksualistom prawa do adopcji, dodają: „nie pozwala na to stan świadomości społecznej". Ale ta świadomość się zmienia, a gejowscy radykałowie wiedzą, że wprowadzenie związków partnerskich skieruje tę zmianę w pożądanym przez nich kierunku.

Zastanawiając się nad możliwością zmniejszenia życiowych niedogodności spotykających osoby żyjące w związkach niesformalizowanych, trzeba brać pod uwagę ten aspekt sytuacji.