Pamiętam własne ślubowanie socjalizmowi w roku 1982. Jak jeden mąż (i żona) nie wypowiedzieliśmy formułki, w sali rozległ się mamrot. Ale to była dyktatura.
Czy taki incydent dziś to przejaw nadgorliwości? Nie miałbym nic przeciw ślubowaniu powiązanemu z etycznymi wyzwaniami własnej specjalności. Ale czy wplatać w nie politykę? Przekonania filozoficzne? Nie szkodziłoby się pokłonić Bogu. Ale kto nie chce, powinien mieć możliwość pominięcia odnoszącej się do sumienia strofy.
Owszem, słowa o demokracji i humanizmie są ogólnikowe. Ale czy ktoś, kto w demokrację nie wierzy, nie może być studentem? To fascynujący problem: jak daleko może się posuwać system demokratyczny, aby bronić swojego rządu dusz? Na pewno nie powinien pozwalać obalać się siłą. Ale co jeszcze?
Dramatyzm tego dylematu jest większy, gdy „demokracja" przestaje być zbiorem procedur, a staje się ideologią. Czy godzi w demokrację ktoś, kto uważa, że homoseksualiści nie powinni zawierać małżeństw? Albo kto sądzi, że kobieta powinna raczej wychowywać dzieci, niż robić karierę? Czy jest demokratą ktoś, kto uważa, że instytucje religijne mają prawo rządzić się własnymi prawami? Dziś w teorii jeszcze tak. Coraz trudniej jednak przekonywać innych do takich poglądów. Coraz częściej wyłącza się je z debaty. Demokracja staje się swoim przeciwieństwem.
Dopiero co znany dziennikarz przekonywał polskiego premiera przed kamerami, że ktoś, kto chce delegalizować aborcję, godzi w prawa człowieka. Jutro dowiemy się, że godzi w demokrację. Z „humanizmem" może być podobnie. To chyba już dziś coś więcej niż deklaracja, żeby być człowiekiem dla człowieka. Więc pan Gilewicz ma prawo się niepokoić. Nawet jeśli deklaracja, że jest monarchistą, mnie odrobinę bawi.