sympatykom brytyjskich wysiłków, by zreformować Unię Europejską, marzycielskie oczekiwania, że oto Londyn wyrwie nas z geopolitycznych kleszczy między Rosją a Niemcami. Zarzuca, że skłonny do zdrady Albion jest złym adresatem oczekiwań, które zrodziły się z antyniemieckich fobii PiS. Mogłyby to być zarzuty trafne, gdyby takie były oczekiwania.
Nie zauważyłem ich ani w tekście Łukasza Warzechy („Brytyjczycy przełamują tabu", „Rz" z 4 lutego 2013), ani w swoich własnych dociekaniach nad wystąpieniem Davida Camerona („Stanowisko Wielkiej Brytanii jest proeuropejskie", „Rz" z 5 lutego).
Moja sympatia do planów brytyjskiego premiera dotyczy wyłącznie regulacyjnej gry w obszarze gospodarki, jaka toczy się w Unii w związku z reformami strefy euro. Koncentrowanie władzy w obszarach gospodarczych ma oczywiście dalej idące konsekwencje, które stawiają pytania o demokratyczną legitymizację tego procesu. Wraz z postępującymi zmianami w architekturze Unii byłoby naiwnością nie zapytać o suwerenność, samowładztwo, w końcu o to, czy polski Sejm i Senat nadal będą sprawować w Polsce władzę zwierzchnią.
Szans dla Polski upatruję w brytyjskim poluzowaniu systemu władzy w Unii, przy zachowaniu niedyskryminacyjnego dostępu do wspólnego rynku dla państw spoza strefy euro. Podobnie jak David Cameron jestem przekonany, że państwa chcące uczestniczyć w głęboko zintegrowanej strefie euro z elementami wspólnego zarządzania polityką strukturalną, fiskalną, podatkową powinny mieć swobodę manewru. Ich sprawa. Jedyne, czego oczekuję, to zachowanie integralności, a nawet pogłębienia wspólnego rynku w Unii, także dla tych, którzy są poza unią walutową.