Syndrom Chmielnickiego

Łączenie sprawy Wołynia i układu stowarzyszeniowego nie jest w interesie naszego kraju. Jest nim natomiast to, by Ukraina zbliżała się do Zachodu, nawet trochę „na kredyt" – przekonuje szef PJN Paweł Kowal w rozmowie z Jędrzejem Bieleckim

Aktualizacja: 14.07.2013 22:02 Publikacja: 14.07.2013 19:12

Syndrom Chmielnickiego

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski Krzysztof Skłodowski

Ambasador Ukrainy nie wziął udział w uroczystości odsłonięcia warszawskiego pomnika tragedii wołyńskiej, a prezydent Janukowycz nie przyjechał na uroczystość do Łucka z udziałem Bronisława Komorowskiego. Dlaczego Ukraińcy nie boją się zrazić kluczowego sojusznika na kilka tygodni przed decyzją o zawarciu przez Unię układu stowarzyszeniowego z Kijowem?

Paweł Kowal

: 10 lat temu na podobnych uroczystościach był prezydent Kuczma. Nie chodzi chyba o nowe oświadczenia o Wołyniu złożone tylko z politycznego zapotrzebowania. Polska musi wykazać się cierpliwością, bo taka jest nasza racja stanu. Musimy zrozumieć, że mówienie prawdy o zbrodni nie jest przeciw komuś, chyba, że przeciw tym, którzy mają świadomość, co się stało, a usprawiedliwiają tamte wydarzenia. Ukraińcy muszą zrozumieć, że mówienie o ludobójstwie nie jest przeciwko ich państwu i że mamy gotowość do mówienia także o winach z polskiej strony. Tymczasem i tak jest wiele do zrobienia: czy wszystkie groby - często nieoznaczone miejsca pochówków - są już opatrzone krzyżem,  a ciała zostały godnie pochowane? Czy zrobiliśmy wszystko, by sprawcy tamtych wydarzeń, jeśli jeszcze żyją, zostali pociągnięci do odpowiedzialności? Konieczne jest, aby państwo, choćby w sposób symboliczny, zadośćuczyniło rodzinom ofiar, a rząd uruchomił poważny program edukacyjny, w ramach którego wszyscy licealiści odwiedzą naszych wschodnich sąsiadów i znajdujące się tam cmentarze, zwiedzą zabytki, dostaną informację o wspólnocie losów Polaków, Ukraińców, Litwinów itd. Nie powstał nawet polsko-ukraiński instytut inspirujący wspólne badania nad historią, a mamy taki z Rosją. I rzecz fundamentalna: aby została przeprowadzona bezstronna międzynarodowa ekspertyza kwalifikacji prawnej zbrodni wołyńskiej. Tyle dyskusji, czy było „ludobójstwo", a do tej pory ani władze, ani żaden z klubów parlamentarnych takich analiz nie mają, choć tak mocno angażują się w spory w tej sprawie. Coś to mówi o polskiej niedojrzałości, pachnie to tylko rocznicowym zainteresowaniem Wołyniem.

A czy Ukraińcy dojrzeli do deklaracji w sprawie Wołynia? Czy od czasów prezydentury Wiktora Juszczenki nie mamy w tej sprawie regresu?

Trudno mówić o „wszystkich Ukraińcach". Uczestniczyłem niedawno w uroczystościach w Porycku, jednym z miejsc, gdzie doszło do wymordowania prawie całej polskiej wsi podczas mszy 11 lipca 1943 roku. Przyjechało tam wielu Ukraińców, których znam od lat i którzy zmieniają swój punkt widzenia. Następnego dnia byliśmy razem w Sahryniu, gdzie po „krwawej niedzieli" wymordowano ukraińską wieś.

W Porycku byli też zwolennicy pomarańczowej rewolucji?

Tak – to byli głównie intelektualiści z Łucka, Lwowa czy Kijowa. Zaprosili duchownych grecko-katolickich i prawosławnych, widziałem ich wzruszenie. Byli też ludzie z młodszego pokolenia jak Anton Borkowski ze Lwowa. Mówią,  że także Ukraińcy muszą się uporać z tą częścią swojej historii.

Zwolenników Wiktora Janukowycza jednak nie było?

Wielu Polaków ma poczucie rozgoryczenia, że zmiana podejścia Ukraińców do zbrodni wołyńskiej nie postępuje wystarczająco szybko. Dla Ukraińców na zachodzie sprawa nie jest prosta, bo to z ich punktu widzenia jest zakwestionowanie prawie całej XX-wiecznej tradycji narodowej. Muszą sobie z tym poradzić. Tymczasem my już teraz powinniśmy im mówić szczerze, iż Bandera to nie jest marka, na której można budować przyjaźń z Polską i wchodzić do Europy. Gdy idzie o Ukrainców z Kijowa i tych ze wschodu, którzy częściej popierają prezydenta Janukowycza, oni  - tak, jak my - są negatywnie nastawieni do historii UPA. Tyle, że często nie czują wagi tego tematu, bo zainteresowanie historią jest tam mniejsze. Pół roku przed rocznicą Wołynia próbowałem przekonać wpływowych polityków ukraińskich, także polskich,  że to wydarzenie będzie miało wielki rezonans. Usłyszałem, że przesadzam...

Establishment otaczający Janukowycza nie wie o zbrodni wołyńskiej?

Częste jest chyba przekonanie, że jeśli ktoś mówi, że było ludobójstwo, to chce w jakiś sposób oczernić państwo ukraińskie. Strach przed etykietą.

Polska u progu przystąpienia do Unii znalazła dość odwagi, aby zmierzyć się z prawdą o Jedwabnem. A przecież dziś Ukraina też stoi w przededniu kluczowych decyzji dotyczących jej integracji z Unią: na szczycie Partnerstwa Wschodniego w Wilnie w listopadzie może zapaść decyzja o zawarciu układu stowarzyszeniowego między Brukselą i Kijowem

Łączenie obu tych spraw, Wołynia i układu stowarzyszeniowego, nie jest w interesie naszego kraju. Jest w nim natomiast to, by Ukraina zbliżała się do Zachodu, nawet trochę „na kredyt".

Ja tu jednak pewien związek widzę: Polska zapewne nie byłaby dziś w Unii, gdyby nie pojednanie z Niemcami, naszym kluczowym adwokatem w sprawach integracji. A przecież rolę takiego adwokata dla Ukraińców odgrywa dziś właśnie Polska.

To nie jest tak, że Ukraińcy popierają ludobójstwo. Z powodów historycznych oraz braków w edukacji za Sowietów i później, wielu Ukraińców nie jest jeszcze gotowych do uznania i „przeżycia" tych faktów. Bo przecież jeśli ktoś sobie wyobrazi, jak mogła wyglądać ta zbrodnia i że w jej opisach nie ma przesady, wtedy uzmysłowi sobie, iż stała za tym kalkulacja polityczna, czyli coś bardzo małego wobec życia ludzkiego. Taki ktoś nie będzie więc miał wyjścia: przyzna, jak ogromna stała się tragedia. Ale taki proces wymaga czasu. Zresztą wielu Polaków z powodu edukacji z czasów komunistycznych też nie rozumie kontekstu zbrodni wołyńskiej. Słyszę, jak niektórzy bez żenady powtarzają antyukraińskie czytanki z PRL pisane pod dyktando MSW. Porównuje się Wołyń do Katynia, chociaż ta ostatnia zbrodnia miała charakter międzynarodowy, podczas gdy rzeź wołyńska dotyczyła jednego państwa: Rzeczypospolitej. Swoją drogą właściwie nie słychać, że skoro III Rzesza okupowała Wołyń, to i Niemcy ponoszą współodpowiedzialność za dopuszczenie do eksterminacji. Tymczasem wciąż pokutuje endecko-komunistyczna wizja państwa. Zapomina się też, że nie zawsze dobrze traktowaliśmy „innych", chociaż państwo składało się z wielu narodów, że przed rozbiorami miało charakter federacji, a po 1918 też takie miało być. Istotę tego ujął Jan Paweł II mówiąc: „od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej". Historia wołyńska wydarzyła się, zanim do prawa międzynarodowego wprowadzono termin ludobójstwo, ale wypełniała jego kryteria tak jak wydarzenia w Rwandzie czy w Srebrenicy. Tak jak i one przypomina dzieje Kaina i Abla. Pamiętajmy, że Kain zabija Abla, ale zostaje wygnany przez Boga nie tyle za samą zbrodnię, ile za to, że nie chce się do niej przyznać. Właśnie dlatego prawda o Wołyniu bardziej jest potrzebna wielu Ukraińcom niż nam. Ale Kain w naszej części Europy nie jest tylko z UPA. Czasem i my nie umiemy powiedzieć wprost o swoich występkach. Nasza opowieść o historii brzmi czasem tak jak przepraszanie, z szeregiem zastrzeżeń i dopowiedzeń, że „jeśli poczułeś się obrażony". A zabójstwa w sensie moralnym nic nie usprawiedliwia.

Radosław Sikorski miał więc rację apelując o to, aby nie używać w uchwale Sejmu słowa „ludobójstwo" i nie zrażać Ukraińców?

Przemawiał do posłów, u których pogalopowały emocje. Zapomnieli, że należy potępić złe czyny dla przyszłości, a nie starać się dotknąć współczesnych Ukraińców lub ufryzować się na bardziej patriotycznego od innych. W piątek dyskusja w Sejmie chwilami wyglądała jak wyrywanie sobie wieńców nad trumnami ofiar. Chociaż różnice pomiędzy propozycjami były niewielkie, gubił się sens uchwały. Było dużo lekceważenia dla wskazań Jana Pawła II, przywołanych nawet na odsłoniętym pomniku; Giedroycia, ale także Lecha Kaczyńskiego. Oni mówili jasno, co zaszło, ale nie używali terminu ludobójstwo lub używali go ostrożnie, bo rozumieli kontekst relacji polsko-ukraińskich.  W piątek w Sejmie było trochę tak, że bardziej ktoś się deklaruje jako polityk katolicki, tym mniej uwzględnia punkt widzenia biskupów w sprawie Wołynia. Do tego któryś z polityków PiS dowodził, że linia prezydenta Kaczyńskiego się zdezaktualizowała.

A może Ukraińcy zlekceważyli sprawę Wołynia, bo już wiedzą, że na układ stowarzyszeniowy z Unią nie ma szans, że nie ma o co grac?

Moje informacje są takie, że układ stowarzyszeniowy ma szanse być podpisany, jeśli Ukraińcy spełnią kilka podstawowych warunków takich jak: reforma prawa wyborczego czy systemu sadownictwa, a także rozwiążą sprawę Julii Tymoszenko.

I te warunki już spełnili?

Cześć z ustaw jest w Radzie Najwyższej, część już wyszła z parlamentu, kluczowa będzie ocena tego stanu przez przywódców UE. Wiele też zależy od sytuacji międzynarodowej – Ukrainie sprzyjają w drodze do Europy relatywnie chłodne relacje Rosji z Niemcami i Francją.

Czy to wahanie Ukrainy między opcją brukselską i moskiewską nie jest odbiciem walki dwóch obozów ukraińskich oligarchów: tych, którym bardziej zależy na tanim gazie i stosunkach z Rosją i tym, którzy swoją budują fortunę na eksporcie na Zachód, więc stawiają na Unię?

Sytuacja na Ukrainie rzeczywiście przypomina trochę południowo-wschodnią część Pierwszej Rzeczypospolitej, gdzie  decydujący głos mieli magnaci. Wygląda na to, że dzisiaj górę biorą ci, którzy popierają opcję zachodnią – czy to z powodu osobistej chęci funkcjonowania w polityce europejskiej, czy z racji interesów finansowych i korzyści ze swobodnego przepływu towarów do Europy. Większość z nich zdaje sobie sprawę, że kiedy nie ma mechanizmów demokratycznych, zawsze istnieje możliwość, iż zostaną przyciśnięci przez władze, że spotka ich los Chodorkowskiego.

Jak jednak rozwiązać sprawę Julii Tymoszenko?

Kiedy się śledzi deklaracje prezydenta Janukowycza i premiera Azarowa, to widać, że poszukują formuły prawnej pozwalającej na wyjazd Tymoszenko na leczenie za granicę. To jest rezultat misji Aleksandra Kwaśniewskiego i Pata Coxa, którzy w podobny sposób doprowadzili do rozwiązania problemu Jurija Łucenki ( były szef MSW – przyp. red.) . Pozytywną rolę odgrywa tu także Bronisław Komorowski, który inaczej niż przywódcy unijni nie tylko nie zerwał stosunków z Janukowyczem, ale stara się przekonać go do kompromisowego rozwiązania sprawy Tymoszenko.

Nawet, jeśli Ukraińcy wypełnią wszystkie warunki zawarcia układu stowarzyszeniowego, ostateczna decyzja należy do przywódców Unii. Jaki jest tam rozkład głosów?

Największy sceptycyzm widzę ze strony Wielkiej Brytanii, relatywnie mniejszy ze strony Francji i Niemiec.

Ależ to trzej najważniejsi gracze w Unii! Ukraińcy nie mają więc chyba zbyt dużych szans?

Starania Ukrainy popiera wiele krajów. W ostatnich latach na tyle dużo się zmieniło, że w sprawach wschodu głos Polski jest słuchany troszkę bardziej, niż w innych. Prezydencja litewska jest ważnym atutem Ukrainy. Na zmianę nastrojów w Niemczech wpłyną zapewne wrześniowe wybory do Bundestagu: wcześniej Berlin nie podejmie żadnych decyzji mających w opinii Niemców związek z poszerzeniem Uniim, bo to temat niepopularny dla wyborców. Ale potem pole manewru kanclerz Merkel się zwiększy. A reguły gry w Radzie UE są takie, że jeśli któryś z dużych krajów Unii przejdzie na stronę zwolenników podpisania układu stowarzyszeniowego, to droga dla Ukrainy będzie otwarta.

A jeśli się nie uda, to czy - tak, jak mówi minister Sikorski - klamka zapadnie na kilkadziesiąt lat?

Nie wiem, czy na kilkadziesiąt. Ale gdyby w listopadzie nie zawarto układu stowarzyszeniowego, to znajdziemy się w nowej sytuacji. W 2014 mamy wybory do Parlamentu Europejskiego, zmianę Komisji Europejskiej, gdy zabraknie czeskiego komisarza Štefana Füle, Ukraina straci poważny atut. Kolejny szczyt Partnerstwa Wschodniego jest za dwa lata, w pechowym momencie, gdy będą się odbywać wybory prezydenckie na Ukrainie. Do układu stowarzyszeniowego będzie więc można wrócić za pięć lat, a to w dzisiejszej polityce cała epoka.

No i w tym czasie Ukraina może przystąpić do unii celnej wiążącej Rosję, Kazachstan i Białoruś. A to zamknie jej drogę do Europy.

To mniej prawdopodobne niż najbardziej negatywny scenariusz dla Polski, ale także dla Ukrainy. Czyli to, że Ukraina na trwałe znajdzie się w szarej strefie w przekonaniu, iż to jest dla niej najbardziej wygodne rozwiązanie. Taki „syndrom Chmielnickiego", który kilkakrotnie doprowadzał Ukrainę do geopolitycznej i społecznej katastrofy. To jedna z tych lekcji historii, której liczni z naszych ukraińskich sąsiadów nie odrobili.

Paweł Kowal jest historykiem, politologiemm, europosłem, szefem ugrupowania Polska Jest Najważniejsza. W latach 2006-2007 był sekretarzem stanu z MSZ w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.

Ambasador Ukrainy nie wziął udział w uroczystości odsłonięcia warszawskiego pomnika tragedii wołyńskiej, a prezydent Janukowycz nie przyjechał na uroczystość do Łucka z udziałem Bronisława Komorowskiego. Dlaczego Ukraińcy nie boją się zrazić kluczowego sojusznika na kilka tygodni przed decyzją o zawarciu przez Unię układu stowarzyszeniowego z Kijowem?

Paweł Kowal

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Katedrą Notre Dame w Kreml
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Waluś nie jest bohaterem walki z komunizmem
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: W sprawie immunitetu Kaczyńskiego rację ma Hołownia, a nie Tusk
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Demokracja w czasie wojny. Jak rumuński sąd podważa wiarygodność Zachodu