W zależności od usposobienia wiadomość o stosowaniu „wzorców żałoby" do konstrukcji z polipropylenu i stalowych rurek można było przyjmować z należnym grotesce rozbawieniem lub ze zgorszeniem. Owszem, niejeden znamy lament nad spalonym miastem, kościołem czy synagogą – wówczas, gdy towarzyszyła im śmierć ludzi. Lirykom zdarzało się opłakiwać bliskich im „braci mniejszych" – już to na serio, jak Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej wiewiórkę, już to półżartem, jak Gałczyńskiemu – motyla. Ale „instalację"?
Najłatwiej jeszcze było zrozumieć to wszystko, kartkując „Traktat o historii religii" Eliadego. Ileż w zachowaniach z placu Zbawiciela podobieństwa do mierzenia się naszych praszczurów z misterium śmierci! Najpierw – lament, a łzy trafiały nie do urn, lecz na blogi. Potem – próby ożywienia przez magię sympatyczną (nowe kwiaty wplatane na miejsce spalonych), sypanie żałobnego stosu z kilku tuzinów zwarzonych tulipanów.
Wreszcie – próba tchnięcia w konstrukcję życia siłą uczucia. W trakcie piątkowej akcji „Całujemy się pod tęczą" dziennikarka „Wyborczej" i policjant, miś panda i aktywista „Kampanii przeciw homofobii" tulili się w sprzeciwie wobec, jak to wykrzyczano przez megafon, „chamstwu", „homofobom" i wiadomej partii.
Słodycz w powietrzu osiągnęła takie stężenie, że wydychane przez uczestników manifestacji kłęby pary przybierały kształt ikon współczesnego sentymentalizmu: Paulo Coelho, Barbie, pisarki Barbary Cartland (autorki m.in. bestselleru „Naszyjnik z pocałunków" oraz 722 innych powieści) i znanego z serialu „My Little Pony" pegaza Rainbow Dash. Oraz Edyty Górniak – a nie, wróć, ona przecież pojawiła się tam już wcześniej.
Można tylko odnotować, że „całowanie się przeciwko komuś" to praktyka erotyczna na tyle osobliwa, że zaskoczyłaby nawet nie nazbyt przecież rygorystyczne w kwestiach moralności, jak przekonaliśmy się ostatnio, Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne.