Nie mam nic przeciwko temu. Wręcz przeciwnie – tak właśnie powinno być. Pod warunkiem wszelako, że tak samo będą traktowani wszyscy właściciele innych działek. A nie są.
Tylko Warszawa objęta została dekretem Bieruta, na podstawie którego dokonano zawłaszczenia wszystkich nieruchomości. Po 1989 roku zaczęto zwracać byłym właścicielom te, które zostały przejęte z „naruszeniem prawa". Komuniści nie potrafili bowiem nawet stworzyć takiego prawa, którego nie musieliby naruszać. Ale to, co zostało zawłaszczone zgodnie z komunistycznym prawem, pozostaje zawłaszczone.
Skoro Rzeczpospolita „jest demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", to i Warszawa też je urzeczywistnia. Różnica między sprawiedliwością a sprawiedliwością społeczną jest, jak wiadomo, taka jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym. Dlatego w kamienicach obok nowego biurowca bywają problemy z uzyskaniem pozwolenia na wymianę futryny okna (wiadomo – zabytki). Ale przecież komuniści zawsze twierdzili, że traktowanie ludzi sprawiedliwie nie znaczy, że trzeba ich traktować tak samo.
Jednym więc nieruchomości się zwraca szybciej, innym wolniej. Najwięcej zyskali ci, którym je, „po uważaniu", zwrócono jako pierwszym – na początku lat 90. Ich kamienice trafiły na rynek niedoboru, na którym popyt znacznie przewyższał podaż. Gdyby zwrócono naraz wszystkim, podaż byłaby większa, więc zyski mniejsze. Zyski niektórych.
Dużo zyskali ci, którzy – znowu „po uważaniu" – otrzymali zwrot nieruchomości w okresie boomu inwestycyjnego w latach 2006–2008. Można powiedzieć, że była to swoista rekompensata dla ich właścicieli, że tak długo musieli czekać. Ale niektórym nie oddano nic do dziś. Urzędnicy nie mieli czasu się zająć ich sprawami, bo wyjątkowo szybko – z matczyną wręcz troską – załatwiali inne sprawy.