No więc poszedłem - jak co rok, czasem co dwa lata – żeby stanąć przed tym pudełkowatym domkiem jednorodzinnym na ulicy Ikara gdzie, jak się wydaje, zaciągnięty jest jeden z supłów naszej historii. Czasem co dwa lata – bo źle znoszę duże stężenie patosu: wolałbym stanąć tam i pomilczeć w nocy z dwunastego na trzynastego, zbitka „twe-trwa" jak zauważył był już przed laty Barańczak w jednym ze świetnych wierszy o stanie wojennym, nie jest najfortunniejsza dla polszczyzny.
Ale poszedłem, bo jak nie pójść. Znalazłem w końcu miejsce do zaparkowania (poprawił nam się status materialny przez te lata, nie ma co) i z brzękającą pokrywką znicza w kieszeni kurtki, podbiegając, bo już po północy, trafiłem pod dom generała od drugiego końca ulicy (i niewielkiego zgromadzenia) niż zwykle.
Trafiłem jak najgorzej. Bywali znajomi tłumaczyli mi później, że „z tamtej strony" stali entuzjaści któregoś z odgałęzień neoendecji. Nie wiem, być może. Piątce, koło której znalazłem miejsce, za przynależność starczyły trójkolorowe szaliki. Że nie znali słów „Roty", to jeszcze pół biedy: nie jest to, moim zdaniem, szczególnie udana pieśń. Ze nie zdjęli kapturów i ciasno nasuniętych czapek podczas śpiewania hymnu – to gorzej. Ale i po cóż by mieli: umieli za to świetnie strzykać przez zęby śliną, pstrykać ćmikami, gwizdać, gdy przejmująco zabrał głos Kornel Morawiecki („coś tam nudzi dziadek"); rychło zresztą znudzili się i popędzili truchtem watahy na obrzeża wiecu, gdzie mogli coś nawrzucać znienawidzonym „psom". Kibolska żulia: ta sama, na widok której chowamy głębiej komórkę, sprawdzamy, czy sprzed domu nie znikł dziecięcy rower, wzdychamy na myśl o kolejnym zdewastowanym autobusie.
Gdybym urwał na tym ostatnim zdaniu, okazałoby się, że mamy wspólne koszmary z red. Żakowskim, co jeszcze kilka dni temu wydałoby mi się bardzo mało prawdopodobne. Ja jednak myślałem o czymś jeszcze: o najlepszych z mojego pokolenia „roczników stanu wojennego", którzy nigdy nie trafili na Ikara, uznając, że takie to banalne, zbyteczne i antykwaryczne. Że tyle jest ciekawszych spraw niż jakieś wyliczanie w ciemnej uliczce, w zgniłym późnojesiennym powietrzu, nazwisk zabitych. Że skoro komisji Rokity się nie udało, to co się będziemy szarpać. Nuda.
„Natura nie znosi próżni", powtarzali za Spinozą renesansowi filozofowie przyrody. Tak stało się również na Ikara. Gdzie nie przychodził NZS – wywodzący się z niego posłowie, naukowcy, lekarze, PR-owcy i menedżerowie – przyszła młodsza o pokolenie frakcja w kapturach. Ci już z pewnością niczego nie wywalczą, nie odkłamią: zapewnią za to reporterce wziętej stacji telewizyjnej tak wymarzone przez nią ujęcie z bluzgami i wywijającą w powietrzu piąchą. Sprawią też, że w tym grudniowym czasie, gdy kończy się wegetacja i „za oknami Persefona / Wita znów matkę swą Demeter", na mokotowskiej uliczce bujnie rozkwitają całe łany groteski.