Esbecy opisali swoją porażkę

Żeby w sprawach lustracji udowodnić twierdzenie o zemście SB, ?trzeba byłoby przyjąć, że jej narzędziem jest Pion Lustracyjny IPN. ?A to jest założenie nie tylko obraźliwe, ale i niedorzeczne – pisze publicysta.

Publikacja: 04.04.2014 01:55

Roman Graczyk

Roman Graczyk

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Red

W debacie publicznej o sprawach lustracyjnych padają często niedorzeczne argumenty – nawet w słusznej sprawie. Przykładem jest lustracja Macieja Kozłowskiego i komentarze, jakie się na jej temat niedawno pojawiły.

Sąd Najwyższy oczyścił tego dyplomatę, dawniej dziennikarza, a jeszcze dawniej alpinistę, z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Ponieważ Kozłowski napisał w swoim oświadczeniu lustracyjnym, że nie współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa, sens wyroku był taki, że Maciej Kozłowski nie był tajnym współpracownikiem SB. Sąd Najwyższy ma niewątpliwie rację, co głośno mówiłem kilka lat przed tym wyrokiem.

Odmowa – czapki z głów

Na początku 2010 r., krótko po tym gdy Biuro Lustracyjne IPN złożyło wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego (pierwsza lustracja Kozłowskiego miała się rozpocząć jeszcze za czasów działania rzecznika interesu publicznego, ale nie doszła do skutku), opublikowałem duży tekst w „Tygodniku Powszechnym". Jednoznacznie broniłem Kozłowskiego, twierdząc, że materiały z jego teczki pracy nie pozostawiają wątpliwości, iż nie współpracował z SB. To samo powiedziałem portalowi Historia.focus.pl. I powtórzyłem to, ale już w nowym kontekście, bo po uznaniu Macieja Kozłowskiego za kłamcę lustracyjnego przez sąd pierwszej instancji w dwóch tekstach dla portalu Salon24.pl.

Pierwszy kończyłem słowami: „Ufam, że w drugiej instancji wyrok będzie odwrotny. I tego życzę. Ta historia nie weszła do mojej książki (»Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego«, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011) z prostego powodu. W czasie, kiedy te wydarzenia miały miejsce, Maciej Kozłowski nie był jeszcze dziennikarzem »Tygodnika«. Nie mam jednak wątpliwości, że kierując się tymi samymi kryteriami, których użyłem w książce, zaliczyłbym jego przypadek do rozdziału zatytułowanego »Odmowa współpracy, czyli czapki z głów«".

Wielu internautów protestowało po tym tekście, niekiedy nie przebierając w słowach. Odpowiedziałem im kolejnym. Oto jego konkluzja: „Odmowa współpracy nie zawsze przybierała postać konsekwentnego odrzucania oferty współpracy. Tak bywało, ale rzadko i raczej w późniejszym okresie PRL. Częściej polegało to na formalnej zgodzie i zarazem przyjęciu założenia »nie będę współpracował«. W przypadku Macieja Kozłowskiego takie założenie jest czytelne i widoczne w zapiskach ludzi (SB-eków), którzy przecież nie byli zainteresowani w porażce tego przedsięwzięcia. A jednak to była porażka i oni ją dokumentują. Nie tylko z chwilą, gdy Kozłowski odmówił dalszych kontaktów, ale i wcześniej, kiedy unikał faktycznej współpracy. To nie było łatwe. I dlatego: czapki z głów!".

Dlatego nie będzie chyba objawem próżności, gdy powiem, że byłem jednym z najbardziej konsekwentnych obrońców dobrego imienia Macieja Kozłowskiego. Wspominam o tym, ponieważ zaistniał – jak mawiał ks. Andrzej Bardecki – pretekst publicystyczny.

Przekłamania, półprawdy, niedopowiedzenia

Oto po wyroku Sądu Najwyższego historię tę w „Gazecie Wyborczej" skomentował Wojciech Czuchnowski („Niewinny po 16 latach nękania przez policję historyczną", „GW" 26 lutego 2014). Dziennikarz wspomniał mimochodem, że Kozłowskiego bronił „Tygodnik Powszechny", milcząc o autorze tej obrony. A taka informacja byłaby interesująca, zwłaszcza w kontekście seansu nienawiści wobec mnie jako oszalałego lustratora po opublikowaniu wspomnianej książki o „TP".

W tekście roiło się zresztą od przekłamań, niedopowiedzeń i fałszywych oskarżeń, a rzecz jest ważna, bo dotyczy i okresu komunistycznego zniewolenia, i sposobu patrzenia na tamte czasy. A z tej stosunkowo nieodległej przeszłości wyrasta przecież – na dobre i na złe – nasza współczesność.

Czuchnowski fałszywie opisywał okoliczności zwerbowania Macieja Kozłowskiego w 1966 r. Wspominał o informacjach, jakich Kozłowski udzielił SB przed zwerbowaniem (ma rację, że były błahe, ale nie dlatego, że nie było w nich ani słowa o polityce, lecz dlatego, że były ogólnodostępne, a więc nie miały znaczenia w pracy operacyjnej SB) i konkludował: „Mimo to esbek rejestruje Kozłowskiego jako tajnego współpracownika (...)".

Było inaczej. Najpierw Maciej Kozłowski kilkakrotnie spotkał się z esbekiem i udzielił mu błahych informacji, a potem zgodził się formalnie na współpracę, pisząc własnoręcznie stosowne zobowiązanie. Po latach Kozłowski mówił, że nie rozumiał tego jako zobowiązanie do współpracy, a tekst podyktował mu esbek. Nie mamy żadnego tytułu, żeby to kwestionować, ale nie ma też powodu kwestionować przekonania por. Szczykutnowicza, że oto kandydat na tajnego współpracownika stał się tajnym współpracownikiem. Dlaczego? Bo Kozłowski już wcześniej odbył z nim kilka spotkań, a 22 maja 1966 r. zgodził się na następne oraz napisał swoją ręką i podpisał swoim imieniem i nazwiskiem oświadczenie, które brzmiało mniej więcej tak: Ja, Maciej Kozłowski, zobowiązuję się zachować w tajemnicy spotkania z pracownikiem Służby Bezpieczeństwa. W kontaktach z nią będę używał pseudonimu „Witold". 22 maja 1966 sprawa była więc dla SB oczywista: mamy nowego tajnego współpracownika. Czy mieli? To się dopiero miało okazać. Ale sam werbunek był przeprowadzony wedle wszelkich zasad ich diabelskiej sztuki, gdy tymczasem Czuchnowski sugerował, że te zasady zostały przekroczone, że rejestracja jako TW była na wyrost.

Według Czuchnowskiego Kozłowski podpisał zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Dziennikarz twierdził, że również i z tego powodu esbek dokonał nadużycia, rejestrując swojego rozmówcę jako tajnego współpracownika.

Nieprawda, to było zobowiązanie do współpracy. Tekst w „Wyborczej" w ogóle nie sprawiał wrażenia, iżby jego autor zapoznał się z dokumentami dotyczącymi TW „Witold" (IPN Kr 00111/9), a w tej konkretnej kwestii wygląda na to, że polegał jedynie na współczesnej opinii Macieja Kozłowskiego na temat jego ówczesnego (bo chyba nie obecnego?) stanu świadomości. W efekcie napisał nieprawdę. Nieśmiało dodam, że to właśnie „GW" nieustannie przypomina IPN-owskim badaczom o konieczności konfrontowania źródeł historycznych.

To właśnie „Wyborcza" nieustannie przypomina IPN-owskim badaczom o konieczności konfrontowania źródeł historycznych. Sama tę zasadę stosuje dość dowolnie

Bardzo możliwe, że dotkliwy wyrok (4,5 roku więzienia), jaki zapadł w sprawie Macieja Kozłowskiego w tzw. procesie taterników w 1971 r., był wynikiem presji SB na sąd. Ale niedorzecznością jest twierdzenie, że SB zwerbowała Kozłowskiego do współpracy z zemsty za jego działalność opozycyjną. Służba Bezpieczeństwa dowiedziała się o działalności „taterników" (czyli o regularnych przerzutach przez Tatry dużych ilości wydawnictw Instytutu Literackiego w Paryżu) na początku maja 1969 r. (IPN Kr 010/10685), wkrótce też Kozłowski et consortes zostali aresztowani w Czechosłowacji i przekazani stronie polskiej. Nie mogło być wcześniej zemsty za coś, co wedle wiedzy SB nastąpiło później – to po pierwsze. Gdyby SB, werbując Kozłowskiego, a potem spotykając się z nim, wiedziała, że jest on zaangażowany w kontakty z Jerzym Giedroyciem, z całą pewnością próbowałaby wykorzystać go do inwigilacji „Kultury", a takiej próby przecież nie było – to po drugie. Z obu powodów twierdzenie, że sprawa TW „Witolda" była zmontowaną przez SB reakcją na działalność opozycyjną Kozłowskiego, jest niedorzeczne.

Miotanie oskarżeń na oślep

Gdy na początku 2010 r. pisałem tekst w jego obronie dla „Tygodnika Powszechnego", Maciej Kozłowski nie chciał udzielić mi żadnego komentarza. Szkoda, ale to był jego wybór. Po tej publikacji powiedział dziennikarzom, że gdy został po raz pierwszy wezwany przez SB (formalnie wzywała KWMO), był przekonany, że bezpieka wie o jego kontaktach z emigracją. To ważna informacja.  Może ona w jakiejś mierze tłumaczyć zgodę Kozłowskiego na spotkania ze Szczykutnowiczem i później podpisanie zobowiązania do współpracy. To kwestia odtworzenia ówczesnych ocen sytuacji człowieka, który znalazł się w esbeckim saku – przypomnę, że to rok 1965 i żadna infrastruktura opozycji, a tym bardziej metoda obrony przed werbunkiem, nie istnieje. Więc to przekonanie mogło wpływać na taktykę, jaką przyjął wtedy późniejszy ambasador RP w Izraelu.

Trudno jednak zgodzić się z dzisiejszym jego twierdzeniem, które przytoczył Czuchnowski: „Gdy w wolnej Polsce skazywano mnie za kłamstwo lustracyjne, czułem, jakby to był dalszy ciąg zemsty SB". Przykro mi to mówić, bo niezwykle wysoko cenię postawę Macieja Kozłowskiego i w odleglejszej, i w bliższej przeszłości, a także jego niepospolity talent dziennikarski, ale to jest miotanie oskarżeń na oślep. Czyli bez sensu.

Żeby udowodnić twierdzenie o zemście SB, trzeba byłoby przyjąć założenie, że jej narzędziem jest Pion Lustracyjny IPN. A to jest założenie nie tylko obraźliwe, ale i niedorzeczne. Szczególnie niedorzeczne w tej sprawie. Bo to dokumentacja sprawy TW „Witold" dowodzi, że Kozłowski najpierw wprawdzie zgodził się na współpracę, ale następnie unikał spotkań i wykręcał się od współpracy, a na koniec jej odmówił. Czyli SB opisała swoją porażkę. W tym sensie napisała prawdę i szczęśliwie ta prawda zachowała się do naszych czasów. Więc jaki byłby sens tej zemsty SB na podstawie dokumentów dowodzących jej porażki?

Autor jest politologiem i publicystą, pracował m.in. w „Tygodniku Powszechnym" oraz „Gazecie Wyborczej". Opublikował m.in. książki „Polski Kościół, polska demokracja" (1999), „Tropem SB. Jak czytać teczki" (2007), ?„Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego" (2011)

W debacie publicznej o sprawach lustracyjnych padają często niedorzeczne argumenty – nawet w słusznej sprawie. Przykładem jest lustracja Macieja Kozłowskiego i komentarze, jakie się na jej temat niedawno pojawiły.

Sąd Najwyższy oczyścił tego dyplomatę, dawniej dziennikarza, a jeszcze dawniej alpinistę, z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Ponieważ Kozłowski napisał w swoim oświadczeniu lustracyjnym, że nie współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa, sens wyroku był taki, że Maciej Kozłowski nie był tajnym współpracownikiem SB. Sąd Najwyższy ma niewątpliwie rację, co głośno mówiłem kilka lat przed tym wyrokiem.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska