Że w ubiegłym roku ostatecznie nie zakwalifikowaliśmy się do futbolowych mistrzostw świata w Brazylii.
Zysk widzę podwójny: materialny i honorowy. Materialny dlatego, że poszłoby w błoto kilkadziesiąt milionów złotych wydanych na przygotowania, eliminacje i zaoceaniczny południowoamerykański pobyt narodowej drużyny. Honorowy dlatego, że tylko najedlibyśmy się wstydu.
Jako szary kibic, śledzę futbol od dziesięcioleci i wydaje mi się, że nawet orły Kazimierza Górskiego miałyby dziś poważny kłopot. Obejrzałem większość tegorocznych mundialowych meczy i nie mam wątpliwości, że w obecnej formie nasi nie tylko nie przeszliby do fazy pucharowej, ale też dostaliby w kość od bodaj wszystkich grupowych autsajderów: Iranu, Australii, Japonii i Hondurasu oraz Kamerunu, Anglii, Ghany i Korei. No, może z którymś z tych zespołów udałoby się wywalczyć remis.
Na mój rozum, wszystko to jest skutkiem ogólnej wielkiej zwyżki światowego futbolowego poziomu w ostatnim ćwierćwieczu - zarówno gdy chodzi o umiejętności indywidualne, jak i zespołowe. Mam wrażenie, że sporo zawodników dokonuje dziś prawdziwych cudów z piłką, co szczególnie widać może nawet nie przy dryblowaniu, lecz przy podawaniu i przy opanowywaniu podań, zwłaszcza tych trudnych (mocnych i szybkich albo dalekich górnych). Również taktyczne zgranie wielu jedenastek wzbudza niekiedy po prostu zachwyt.
Nie podejmuję się wymienić przyczyn tej naszej marnej (od dawna) reprezentacyjnej formy, ale w światowej rywalizacji we wszystkim (!) zawsze musi być ktoś gorszy, a ktoś lepszy. To, że Polska nie znalazła się w gronie 32 mundialowych finalistów nie oznacza końca świata. Drużyn zrzeszonych w FIFA jest coś koło dwustu i nie pozostaje nam nic innego, jak spokojnie czekać na pokoleniowy wysyp Deyn, Bońków i Lubańskich oraz Gmochów i Piechniczków. Przypomnę, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie.