Jest takie angielskie powiedzenie o człowieku z kilkoma kapeluszami: w każdym z nich występował w innej roli. Na potrzeby niniejszego artykułu zdejmuję kapelusz wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego i wkładam kapelusz analityka oceniającego politykę międzynarodową, ze szczególnym uwzględnieniem UE.
W unijnej piaskownicy
Gdy czytam artykuły o konsekwencjach politycznych wyboru premiera Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej oraz nominacji wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej na komisarza, zwraca moją uwagę, że tak naprawdę olbrzymia większość z nich dotyczy możliwych implikacji, ale w polityce wewnętrznej, a nie w relacjach Warszawy z Brukselą. Spekulacje dotyczące tego „kto po Tusku" oraz na ile mniejsze (lub większe, według niektórych) szanse będzie miała główna partia rządząca po odejściu szefa gabinetu na inną posadę, wyraźnie przytłaczają nieliczne próby „zadaniowania" przyszłego przewodniczącego Rady z punktu widzenia polskich interesów.
W publicystyce „okołotuskowej" dominuje albo patos – ośmieszające w gorliwym lizusostwie porównania do wyboru polskiego papieża lub też odmienianie przez wszystkie przypadki nieadekwatnego wszak pod względem formalnoprawnym pojęcia „prezydent Unii" – albo też obliczanie, ile będzie zarabiał szef Platformy po jesiennych przenosinach do stolicy Królestwa Belgii. Plus jeszcze rozważania, w jakim stopniu będzie kierował koalicyjnym rządem PO–PSL z tylnego brukselskiego siedzenia, a także jak dalece będzie trzymał w garści macierzystą partię.
Nigdy dotąd państwo członkowskie Unii nie „pozbywało się" na rzecz eurostruktur jednocześnie i premiera, i wicepremiera
Tym bardziej warto zmienić ton i chłodno, merytorycznie ocenić to, co Tuska będzie czekać w Brukseli i na co może oraz na co powinien mieć wpływ z racji pełnionej funkcji.