Tymczasem, zdaniem części obrońców zwierząt, musiało mi się coś takiego przytrafić, gdyż po moim tekście w „Plusie Minusie" uznali, że cierpię na antyzwierzęcą fobię, a ta nie bierze się przecież znikąd.
Wracam więc do tego tematu, ale tylko dlatego, że mam dość nierównych standardów rozmawiania o zwierzętach i dzieciach. Zwierzęta są w debacie publicznej – i w pewnych przypadkach w polskim prawie – traktowane lepiej niż dzieci, a to dowód na kompletne pomieszanie porządków.
Zacznijmy od debaty publicznej. Jeszcze przed sylwestrem w internecie rozkręciła się wielka akcja przeciw strzelaniu z petard, bo to straszy i krzywdzi biedne czworonogi. I dobrze, że doszło do takiej akcji, bo nie ukrywam, że ja też uważam walenie o północy z petard i używanie innych środków wybuchowych za skandaliczne.
Proszę jednak zadać sobie pytanie, co by się działo, gdyby jako powód protestu podano... dobro i spokojny sen noworodków i niemowlaków? Usłyszelibyśmy o przewrażliwionych rodzicach, którzy chcą dobro swoich bachorów narzucić wszystkim dookoła. A jeśli ktoś nie wierzy, że rzeczywiście by tak było, to niech przeczyta sobie zainicjowaną przez Agnieszkę Kublik serię tekstów w „Gazecie Wyborczej" o pieluszce i restauracji.
Poziom niechęci do dzieci i ich rodziców, którzy wszędzie ciągają ze sobą swoje pociechy, sięga w nim zenitu. Czy Kublik i jej amerykańska przyjaciółka odważyłyby się napisać tekst o tym, że mają dość właścicieli psów ciągających je ze sobą na spacery, i niezważających na to, że ich pupile robią „niespodzianki", gdzie popadnie, a także właścicieli kotów sikających do piaskownic? Nie słyszałem też nigdy wyliczeń, ile to kosztować ma nas utrzymanie jednego psa, za to o tym, ile kosztują dzieci, i jak to jest ich dużo, słyszę nieustannie.