Nie ma chyba większych wątpliwości co do tego, że nadrzędnym celem prezydenta Władimira Putina jest utrzymanie się u władzy i uniknięcie w Moskwie rosyjskiego odpowiednika kijowskiego Majdanu. Przez długi czas mógł Putin utrzymywać niepisany, ale jasny kontrakt z rosyjskim społeczeństwem, sprowadzający się do komunikatu: tylko ja rządzę, ale wy macie zagwarantowany stały i widoczny wzrost dobrobytu.
To zaczęło się jednak kończyć dobrych kilka lat temu, kiedy gospodarka rosyjska, pomimo wysokich cen gazu i ropy naftowej, weszła w stan stagnacji. Aby utrzymać społeczne przyzwolenie na dalsze sprawowanie władzy należało więc wyjść z inną propozycją. I oto pojawiła się idea przywrócenia Rosji statusu wielkiego gracza na globalnej scenie – kraju, który pozbiera cały „rosyjski świat” i wraz z nim rzuci ponownie rękawicę Stanom Zjednoczonym wychodząc naprzeciw rzekomym oczekiwaniom całej międzynarodowej społeczności oczekującej od Rosji położenia kresu amerykańskim zapędom do światowej dominacji.
Temu celowi miało służyć ponowne okrojenie Ukrainy i przekształcenie jej jeśli nie w wasala Rosji, to przynajmniej w państwo buforowe oddzielające Rosję od Unii Europejskiej i NATO. Z tym, że miał to być bufor nie neutralny, a rosyjski.
Stąd wzięła się nie tylko aneksja Krymu, dokonana wbrew wszelkim traktatom i międzynarodowym zasadom, ale także próba oderwania od Ukrainy jej znaczącej części na wschodzie i południu (projekt Noworosji) i całkowitego podporządkowania sobie reszty.
O ile z Krymem projekt ten udało się w pełni zrealizować, o tyle z Noworosją sprawy przybrały dla Putina zły obrót. Próba dokonania separatystycznego przewrotu w Odessie spaliła na panewce, a i we wschodnich rejonach obwodów ługańskiego i donieckiego poparcie dla podobnego programu okazało się dalece niewystarczające i zapewne stało by się tak jak w Odessie, gdyby nie jawna i brutalna ingerencja, z początku przysłanych z Rosji najemników w rodzaju Igora Striełkowa, a później regularnych oddziałów rosyjskiej armii.