Zacznijmy od wyjątkowo jasnych w tej kwestii przepisów. Polityka zagraniczna to konstytucyjny obowiązek rządu. Należy do premiera i szefa MSZ, z którymi prezydent w świetle art. 133 konstytucji ma obowiązek „współdziałać”. Powtórzmy: „współdziałać”, co oznacza, że nie ma prawa ani tytułu do prowadzenia odrębnej, prezydenckiej polityki zagranicznej. A to właśnie miałoby miejsce, gdyby, jak twierdzą niektórzy z urzędników kancelarii głowy państwa, istniała osobna kategoria „ambasadorów prezydenckich”. Nie istnieje; wszyscy dyplomaci są przedstawicielami rządu i realizują jego politykę. Założenie jakiegokolwiek dualizmu w tej sprawie jest równie antypaństwowe, jak i antykonstytucyjne, cokolwiek PiS-owscy niszczyciele państwa by na ten temat pletli. I jeszcze jedno; zaufanie w polityce zagranicznej jest równie ważne jak w wewnętrznej, w związku z czym rząd ma prawo wymienić swoich przedstawicieli za granicą, a prezydent, z poszanowaniem jego kompetencji z art. 133 konstytucji, nie powinien w tym przeszkadzać. I tu w sprawie przepisów kropka.