Powtarzanie od dwóch lat, że Polska stała się państwem frontowym, wciąż w niewielkim stopniu wpłynęło na zmianę sposobu myślenia większości Polaków o bezpieczeństwie własnego kraju. Dotąd, mam wrażenie, wielu zakładało, że tę sprawę rządy PiS-u razem z Amerykanami jakoś po prostu załatwią, głównie dzięki licznym zakupom nowoczesnego uzbrojenia.
Teraz jednak, kiedy zbliża się moment przejęcia władzy przez nową parlamentarną większość, część jej wyborców i sympatyków zaczyna się zastanawiać, czy można być państwem frontowym, zachowując się tak, jakby nic istotnego w kwestii bezpieczeństwa nie trzeba było zmieniać. Znany pisarz Szczepan Twardoch upublicznił ostatnio rodzaj otwartego listu do przyszłych rządzących, domagając się w nim jasnych deklaracji w sprawie działań koniecznych dla zabezpieczenia się Polaków przed prawdopodobnym zagrożeniem militarnym ze strony Rosji. Prawdziwe poruszenie wywołał też major rezerwy i ekspert wojskowy Michał Fiszer, który stwierdził w jednym z wywiadów rzecz, wydawałoby się oczywistą, że nie możemy opierać bezpieczeństwa na błędnym przekonaniu, iż Rosja nie odważy się zaatakować państw NATO i że Polska może być pierwsza w kolejce – i to w perspektywie zaledwie kilku lat.