Do zakończenia „Sukcesji” został tylko tydzień, ale już teraz można spokojnie uznać produkcję HBO za jeden z najlepszych seriali ostatnich lat. Nieoczywisty i intrygujący w budowaniu fabuły oraz postaci, potrafiący trzymać widza „pod prądem” przez kilkadziesiąt minut, podczas których bohaterowie przez cały czas znajdują się w jednym pomieszczeniu. Teatralny (skojarzenia głównego bohatera, medialnego magnata z przeprowadzającym „sukcesję” na rzecz swych córek królem Learem nasuwają się od pierwszego odcinka) w najlepszym sensie tego słowa.

Plamy brudu są najlepiej widoczne na śnieżnobiałym obrusie. Im lepsza jest „Sukcesja” jako całość, im bardziej subtelna i szanująca inteligencję widza jej konstrukcja, tym bardziej do szału doprowadza prostactwo jednego z ostatnich, pojawiających się w niej wątków. Wybory prezydenckie w USA zostają tam przedstawione jednoznacznie jako starcie sił światła i ciemności. Mogącego „uratować republikę” demokraty z krwiożerczym nazistą – republikaninem. Konkretne frazy czy sformułowania, jakie się w tym fragmencie pojawiają, zdają się wprost nawiązywać do elekcji sprzed siedmiu lat, podczas której na 44. prezydenta Stanów Zjednoczonych został wybrany Donald Trump. „Pan, ku…, straszny”, jak określają fikcyjnego kandydata republikanów bohaterowie „Sukcesji”, chociaż szczuplejszy i pod kilkoma względami różniący się od Trumpa, jest dość wyraźnie na nim wzorowany. A raczej nie na tej konkretnej postaci, co na lękach i fobiach liberalnych elit, jakie uosabia.

Czytaj więcej

Borecore: nowy trend święci triumfy. Dlaczego pokochaliśmy nudne ubrania?

Strachu przed „faszystowskimi bojówkami” (kolejny cytat z „Sukcesji”), które mają go popierać. Gotowymi – dosłownie – podpalić kraj, byle tylko ich idiosynkrazje nabrały politycznej mocy i sprawczości. Do pewnego momentu miałem nadzieję, że taki obraz rzeczywistości był tylko zamysłem scenarzystów, chcących zobrazować umysłowe kalki i uproszczenia, jakimi kierują się nowojorskie, finansowe i medialne elity. Ale z czasem coraz mocniej przekonywałem się, że jest to faktyczny ogląd twórców serialu. Subtelności wielopiętrowej konstrukcji psychologicznej i dramaturgicznej poszły na bok – kiedy mowa o „trumpizmie” zaczyna się walenie widza po łbie cepem. I jest to dość przykry wniosek, który można odnieść nie tylko do USA, ale szerzej – liberalnych elit na całym świecie. Po raz kolejny okazuje się, że doskonale pasuje do nich fraza, którą w odniesieniu do starej arystokracji wygłosił w okresie restauracji Talleyrand: „Niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”.