Kevin rodzi się co roku w Wigilię, a profesor Wilczur zmartwychwstaje w Niedzielę Wielkanocną. Znam mnóstwo kobiet, w wieku od lat 30 do 70, które nie wyobrażają sobie świąt bez obejrzenia „Znachora” w reżyserii Jerzego Hoffmana. W finale zwykle ocierają łzy. Zresztą jak ich nie ronić, słuchając słynnej frazy „Proszę państwa, Wysoki Sądzie. To jest profesor Rafał Wilczur”, po której następuje happy end.

Mężczyźni, jak zauważyłem, są nieco oporni w kwestii „Znachora”. To oni, niemal bez wyjątku, stoją za żartami w stylu „W święta rusza nowy kanał Znachor TV (znamy ramówkę)”, które zalały w ostatnich dniach internet. Swoją drogą nie można wykluczyć, że 11 świątecznych emisji to polska norma, tylko nikt na to do tej pory nie zwracał uwagi i dopiero informacja o realizacji nowej wersji „Znachora” przypomniała o tym fenomenie.

Nie powiem, że to pamiętam, ale jak przez mgłę majaczą mi przed oczami obrazy plakatów „Znachora” z początku lat 80. To były przecież czasy, kiedy filmy gościły na ekranach po kilka lat. A Jerzy Hoffman był ówczesnym królem box office’u, choć tego określenia wtedy u nas nie używano. Kilka lat wcześniej zrealizował „Trędowatą”, która miała etykietkę „powieści dla kucharek” (potem także i film etykietowano w ten sposób). W sumie to pewnie racja, ale już „Znachor” to zupełnie inna liga. A i jemu się wtedy od krytyków dostało.

Czytaj więcej

Netflix pokaże nowego "Znachora"

Nie ma sensu streszczać całej fabuły, bo wszyscy Polacy ją znają. Ale w skrócie profesor medycyny porzucony przez żonę z rozpaczy idzie do szynku, gdzie zostaje pobity i obrabowany. W efekcie amnezji staje się włóczęgą, a potem znachorem ratującym ludzkie życie. W końcu odzyskuje własne życie, karierę i córkę. Czyli zmartwychwstaje. Jest to, oczywiście, zmartwychwstanie na miarę popkultury. Oblane melodramatycznym sosem. Jednak siła tej opowieści, jak widać, nie przemija. Uświadamia nam także, że współcześnie nasza kultura nie jest w stanie wykreować niczego równie przekonującego.