Jakub Ekier: Nie mówmy „Bruksela”

Rządzący Polską deklarują, że nie chcą wystąpienia z Unii Europejskiej. Swoim językiem jednak pracują na polexit.

Aktualizacja: 11.12.2020 17:56 Publikacja: 11.12.2020 17:46

Jakub Ekier: Nie mówmy „Bruksela”

Foto: AFP

Z przyjmowanej przez nich retoryki można, nie znając realiów, wysnuć osobliwy obraz: oto los skazał Polskę na kolejne zmagania z obcą władzą. Dzisiaj to „Brukselę” (bo tak jest najczęściej nazywana) zaprzątają starania, by nam odebrać suwerenność i tożsamość. Grunt więc to być czujnym i twardym – zwłaszcza teraz. Obcy „oni” szykują bowiem budżet, na którym skorzystamy tylko, jeżeli zechcemy przestrzegać praworządności. A ten warunek będzie pretekstem, by nas wreszcie zniewolili. 

W takich wypowiedziach o Unii Europejskiej, jak we wszelkich żargonach propagandowych, najsilniej przemawiają milczące założenia. Tutaj kryją się aż dwie pozorne oczywistości. Jedna to taka, że władze Unii i krajów członkowskich są nieuczciwe. Ich deklaracjom pod żadnym pozorem nie wolno ufać. Żądanie praworządności to tylko chęć „ogrania” nas (wiceminister aktywów Kowalski), to „kij” na Polskę (premier Morawiecki) albo wspomniany „pretekst” do jej zniewolenia (minister sprawiedliwości Ziobro). Z tym założeniem wiąże się drugie: Unia jest wrogiem. Stąd powracająca wizja walki. Rafał Ziemkiewicz nawiązał do łacińskiego przysłowia o wojnie, w tygodniku „Do Rzeczy” pisząc: „Chcesz pozostania w Unii, szykuj polexit”. Tygodnik „W Sieci” nazwał kwestię budżetu „bitwą o suwerenność”, a Paweł Kukiz, mówiąc podobnie, przypomniał: kiedyś za suwerenność ludzie oddawali życie.

Odbiorca, który miesiąc po miesiącu i rok po roku przyjmuje takie uwagi bezkrytycznie, siłą rzeczy do Unii się zraża. Sprzyjają temu także (to nic, że nieprawdziwe) odniesienia do przeszłości. Zwłaszcza zaś zestawienia „Brukseli” z sowiecką Moskwą. Ostatnio odżyły one, kiedy poseł Suski w Sejmie jednym tchem potępiał służenie Unii i „Rosji”. Piętnowanie w ten sposób Unii Europejskiej powinno budzić szczególny sprzeciw. Oto koalicja suwerennych państw, której nasz kontynent zawdzięcza bezprecedensowo długi czas pokoju, dobrobytu i współpracy, stawiana jest na równi z najdłużej trwającym w dziejach systemem totalitarnym, który zgładził dziesiątki milionów własnych obywateli, a siłą wojska i terroru narzucił władzę połowie Europy. Oto oparte na prawach człowieka przymierze krajów, których obywatele mogą dochodzić swoich racji przed międzynarodowym sądem, ma być podobne do systemu, gdzie każdego, bez szans obrony, mogły spotkać areszt, tortury, nieludzkie traktowanie w łagrze albo śmierć. Takie porównania każą zapytać o odpowiedzialność za słowo i poczucie przyzwoitości. Ale i o to, czy ludzie je stosujący zachowują kontakt z rzeczywistością. 

Retoryka polexitu nie nadąża za światem. Ma się nijak do sytuacji, jaką jest dobrowolne członkostwo w kontynentalnym przymierzu i wynikłe stąd zobowiązania. Są one czymś bez precedensu także w naszej historii – a stąd się bierze w Polsce pewne zjawisko znane psychologom. Rodzi się mianowicie popyt na to, by objaśnia
rzeczywistość według schematów fałszywych, ale znanych od dawna i przez to zrozumialszych. Stąd wielu polityków czy publicystów tak chętnie porównuje Unię Europejską ze złowrogim imperium. Stąd też kariera takich wyrażeń jak „zginać kark” albo „wstać z kolan”. Z niczym innym przecież, prawem historycznej traumy, nie kojarzą się nam żywiej stosunki między narodami. Także wyobrażenie, że Polska zwyczajnie jest kolejny raz ofiarą albo (nierzadkie słowo) „kolonią”, a obce kraje to prześladowcy bądź zaborcy, oszczędza fatygi. Nie każe dopiero oswajać doświadczeń dotąd nieznanych. Prościej też jest, przez różne analogie do przeszłości, widzieć zadanie dla narodu w walce, a nie w pracy i współpracy – także europejskiej. 

Tak samo schematyczne są słowa-wytrychy, jakimi polscy oficjele mówią o politykach unijnych. Ci wprawdzie od pięciu lat wytykają naruszanie w Polsce trójpodziału władzy. Rządzący jednak wbrew faktom twierdzą, że naprawdę chodzi o „ideologie” – i wrzucają ludzi Unii do jednego worka z wrogiem krajowym, którym obwołują mniejszości seksualne, rzekomych „neomarksistów” albo „lewaków”. Retoryka władzy, w tym prezydenta Dudy, gra też na różnicach społecznych: odnosi do Unii słowa, którymi próbuje antagonizować rodaków, potępiając „elity” i „salony”. 

A tę wizję utwierdza najważniejsze słowo w języku polexitu: „Bruksela” (prześwietlone przez Katarzynę Kłosińską i Michała Rusinka w książce Dobra zmiana). Nazywanie nim unijnych władz kłóci się z polskim obyczajem językowym. Kiedy indziej bowiem nazwą stolicy określamy zamiennie rząd pojedynczego państwa: Kijowem zwiemy władze ukraińskie, Ankarą tureckie. Gdyby chodziło więc o rząd belgijski, słowo „Bruksela” byłoby na miejscu. Ono jednak zastępuje nazwę organizacji zrzeszającej poza Polską aż 26 krajów – i pozwala o tych krajach zapomnieć. Nie dopuszcza myśli, że władze Unii, za sprawą demokratycznych procedur wyborczych, reprezentują choćby większość spośród obywateli tych krajów – czyli spośród 446 milionów osób. Nieustanne nazywanie Unii „Brukselą” przywodzi na myśl raczej zbiór urzędów, autorytarnych i nieprzeniknionych niczym zamek w Kafkowskiej powieści, albo zaledwie jakichś „kilku urzędników”: ich wyłączną władzą w egzekwowaniu praworządności straszył premier Morawiecki. 

O tym, że słowo „Bruksela” może służyć manipulacji, świadczy też asymetria jego użycia. Po drugiej stronie konfliktu, obecnie o unijny budżet, nie mamy bowiem żadnej „Warszawy”, tylko najszersze z możliwych pojęć: „Polskę”. Propaganda polityczna zwyczajowo umniejsza naturę przeciwnika, a wyolbrzymia pojęcie kogoś, komu służy. I oto słyszymy, że polscy politycy, kiedy na forum Unii sprzeciwiają się działaniom rządu, „szkalują Polskę”. Z kolei warunek praworządności ma zagrażać suwerenności Polski jako takiej. W powtarzaniu tak dużego słowa kryje się kolejne milczące założenie: całe społeczeństwo stoi murem za polityką rządu. Czy tak jest?

Ktoś powie, że mowa publiczna nie może się czasem obejść bez uproszczeń takich jak tutaj słowo „Polska”. Być może – ale wtedy bądźmy konsekwentni. Nie mówmy o „Brukseli”, tylko o Unii albo jej krajach, czasem wszystkich, a czasem ich większości, która popiera tę czy inną decyzję. A to już nie jest język polexitu. To inne pojęcie niż „oni”, szukający pretekstu do zniewolenia Polaków. To pojęcie oznaczające prawie pół miliarda ludzi, z którymi ekonomicznie, ekologicznie, a teraz też zdrowotnie jedziemy na jednym wózku. Pojęcie Europy jako „nas”.

Z przyjmowanej przez nich retoryki można, nie znając realiów, wysnuć osobliwy obraz: oto los skazał Polskę na kolejne zmagania z obcą władzą. Dzisiaj to „Brukselę” (bo tak jest najczęściej nazywana) zaprzątają starania, by nam odebrać suwerenność i tożsamość. Grunt więc to być czujnym i twardym – zwłaszcza teraz. Obcy „oni” szykują bowiem budżet, na którym skorzystamy tylko, jeżeli zechcemy przestrzegać praworządności. A ten warunek będzie pretekstem, by nas wreszcie zniewolili. 

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Czego chcemy od Europy?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Warzecha: Co Ostatnie Pokolenie ma wspólnego z obywatelskim nieposłuszeństwem