Mobilizacja ogłoszona przez Władimira Putina obejmie ok. 300 tys. ludzi. To wystarczająca masa, by dać Kremlowi przewagę na polach bitew. Rzecz jasna nikt – poza ukraińskim sztabem generalnym – nie wie, ile liczą obecnie oddziały ukraińskie na froncie, ale możemy założyć, że poprzez mobilizację Putin uzyska przewagę liczebną, i to znaczną.
Dalej jednak jest gąszcz szczegółów, w których właśnie tkwi diabeł (a właściwie całe ich stado). Jedynie w 1941 r. pod ówczesnym Leningradem i Moskwą (a potem w 1943 r. w wyzwalanej Ukrainie) wystarczyło rozdać karabiny z bagnetami pospolitemu ruszeniu i popędzić je – w cywilnych marynarkach i kaszkietach – na wroga. Dzisiaj żołnierze muszą mieć mundury kamuflującej barwy, buty, kamizelki kuloodporne, hełmy, nie mówiąc już o porządnej broni.
Skąd rosyjscy generałowie wezmą 300 tys. kamizelek kuloodpornych, skoro obecnie organizowane są społeczne zrzutki na ich zakup (jak i na kupno skarpetek). Założywszy, że znajdą gdzieś bieliznę dla żołnierzy, to należy ich też gdzieś zebrać, uzbroić i przeszkolić. Tyle że oficerowie i podoficerowie, którzy mogliby to robić, już dawno zostali wysłani na wojnę.
Czytaj więcej
Plany mobilizacyjne Moskwy muszą być postrzegane w parze z referendami ogłoszonymi przez wspieranych przez Kreml separatystów na Ukrainie - uważa Aleksander Titow, wykładowca Queen's University w Belfaście.
Można oczywiście założyć, że Kreml potrzebuje jedynie mięsa armatniego, masy służącej do przełamania ukraińskiego frontu. Ale takie ataki słabo wyszkolonych, zgranych i uzbrojonych żołnierzy doprowadzą do ogromnych strat. To jest ryzykowne politycznie i w Moskwie to wiedzą. Nadal bowiem zagadką pozostaje, jak zareagują rodziny zabitych na froncie. Tak jak nie wiadomo, czy nie wybuchną protesty przeciw mobilizacji, na tyle masowe, by ją sparaliżować.