Marek Migalski: Le Pen przegrała, populizm nie

Liberalna demokracja w historii systemów politycznych jest ostatnim krzykiem mody.

Publikacja: 26.04.2022 21:00

Marek Migalski: Le Pen przegrała, populizm nie

Foto: AFP

Marine Le Pen przegrała, ale zwiększyła swoje poparcie w stosunku do wyborów sprzed pięciu lat. Donald Trump nie jest już prezydentem USA, lecz całkowicie zawładnął sercami wyborców republikańskich i ma wielkie szanse na zwycięstwo w następnej elekcji prezydenckiej. Populistyczna partia premiera Słowenii będzie musiała oddać władzę, ale przecież nie znika z tamtejszej sceny politycznej. A Viktor Orbán hucznie świętuje kolejną kadencję i cieszy się w parlamencie większością konstytucyjną.

Powszechny brak strachu przed wojną

Skąd biorą się sukcesy tych polityków i – zarazem – kłopoty liberalnej demokracji? Także i z tego, że owa demokracja jest w historii ustrojów politycznych ostatnim krzykiem mody. Pierwsze państwa powstały około 6–7 tysięcy lat temu i przez 99 proc. czasu swego trwania nie znały pojęcia demokracji liberalnej. Owszem, czasami gdzieś (zazwyczaj na krótko) pojawiał się ustrój zawierający elementy demokratycznej metody, ale były to fenomeny daleko odbiegające od tego, co dziś uważamy za demokrację. Tak było wszak w kanonicznym okresie Aten Peryklesa, gdzie – owszem – na Pnyxie zbierała się eklezja (zgromadzenie powszechne), ale owa powszechność ograniczała się do bogatych, wolnych mężczyzn.

Czytaj więcej

Łukasz Warzecha: PiS w ukraińskim potrzasku

Chętnie szczycimy się polską demokracją szlachecką, ale ona także była zarezerwowana dla wąskiej, dziesięcioprocentowej mniejszości, która resztę społeczeństwa traktowała jak niewolników. Owych już nie umownych, lecz jak najbardziej zalegalizowanych niewolników miał każdy z ojców założycieli, którzy pod koniec XVIII wieku napisali amerykańską konstytucję, ogłaszającą prawo każdego człowieka do szczęścia i wolności.

Jeszcze sto lat temu z demos wyłączone były w dużej części państw demokratycznych kobiety (w Szwajcarii przyznano im prawa wyborcze dopiero w latach 70. XX wieku), a prawa mniejszości religijnych, seksualnych, rasowych czy narodowych nie były respektowane (to wszak za ich obronę w 1968 roku został zabity Martin Luther King). Zatem wniosek jest następujący – liberalna demokracja, ze swoimi prawami i wolnościami, ma zaledwie kilkadziesiąt lat i stanowi 1 proc. czasu, w którym ludzie organizowali się w państwa i tworzyli ustroje. Ten szokujący nieco wniosek może tłumaczyć jej obecne kłopoty.

Bo nasz gatunek nie jest przyzwyczajony do funkcjonowania w jej ramach. Przez zdecydowaną większość swojego trwania jako homo sapiens (czyli 250–300 tysięcy lat) czy jako rodzaj ludzki (około 3 milionów lat) takie wartości jak tolerancja, otwartość na innego czy pokojowa koegzystencja różnych grup były raczej słabo praktykowane. By w ostatnich dziesięcioleciach mogło dojść do zaistnienia liberalnej demokracji w pewnych częściach globu (bo przecież nie wszędzie), musiały pojawić się specyficzne warunki, które umożliwiły ten proces. Była to trauma drugiej wojny światowej, wzrost gospodarczy czy moderująca rola tradycyjnych i ogólnokrajowych mediów. Mówiąc bardzo wprost – by w ludzkich zachowaniach zakorzeniły się cnoty liberalnej demokracji, obywatele musieli być najpierw porażeni tym, co działo się między 1939 a 1945 rokiem, musieli odczuwać zbawienne skutki boomu ekonomicznego i musieli być edukowani przez mainstreamowe media, które promowały inkluzywne wartości, a piętnowały wszelkie ekstremizmy i radykalizmy.

Dziś żaden z tych czynników nie jest już aktualny – strach przed wojną powszechną zniknął, a nawet został zastąpiony niezdrową ekscytacją oglądania na żywo tragedii ludzkich (na przykład w Ukrainie). Zamiast wzrostu gospodarczego mamy narastające różnice majątkowe (o czym przekonująco pisze w swych książkach Thomas Piketty), co frustruje kolejne grupy społeczne domagające się sprawiedliwości ekonomicznej. Wreszcie moderującą rolę tradycyjnych mediów zastąpiły trybalizujące nas media społecznościowe, ze swoją skłonnością do histerii i hejtu, zamykania nas w bańkach informacyjnych, rozpowszechnianiu postprawdy i fake newsów.

Obraz sympatii społecznych

To wszystko otworzyło drogę radykałom – co widzimy prawie w każdym kraju. Do znudzenia powtarzany fakt, iż w pierwszej turze francuskich wyborów ponad połowa głosów padła na kandydatów ekstremistycznych (prawicowych i lewicowych), potwierdza tę obserwację. Wykres sympatii społecznych przestał już przypominać rozkład Gaussa, czyli tak zwaną krzywą dzwonową, w której najwięcej wyborców jest w środku, a najmniej na krańcach. To już nieaktualne. Dziś obraz sympatii politycznych raczej przypominałby obwarzanek czy pączek z dziurką w środku – czyli wszyscy wyborcy znajdują się na obrzeżach, a środek jest pusty. To oczywiście pewne uproszczenie, a nawet przesada, ale metafora ta zwraca uwagę na odnotowywany proces radykalizacji wyborców.

Stąd sukcesy populistów. Choć to nie jest najlepsze określenie, bo ocenne, stygmatyzujące. Nie lepsze są inne, jak zamordyści czy autorytaryści… Zaproponowałbym inne, które mogłoby być zaakceptowane przez wyżej wspomnianych (choć ich przeciwnicy mogliby mieć coś przeciw). A mianowicie: demokraci bezprzymiotnikowi. Bo oni co prawda nie chcą demokracji liberalnej, z jej szacunkiem dla mniejszości, rządów prawa, wolnych mediów, równowagą władz, ale nie odżegnują się od demokratycznej metody. Co więcej, czasami naprawdę reprezentują wolę większości ludzi – zwłaszcza jeśli chodzi o nienawiść do innych, represyjność państwa lub politykę socjalną. W tym ujęciu są oni nawet bardziej podobni do swych antycznych antenatów niż ich liberalni oponenci (zabawnym dowodem na to może być ich predylekcja do narzędzi demokracji bezpośredniej, za którą liberałowie nie przepadają, preferując demokrację pośrednią z jej wszystkimi konsensualnymi i inkluzywnymi mechanizmami).

I rzecz ostatnia, która tłumaczy kłopoty „najlepszego z ustrojów” (choć ten fenomen nie zaistniał w przypadku walki Le Pen z Macronem): zwiększająca się frekwencja wyborcza. Tu akurat Polska jest dobrym przykładem. Okazuje się, że ludzie zaczynają wracać do polityki. I przynoszą ze sobą wszystko to, co znajdują w mediach społecznościowych i w populistycznych komunikatach wygłaszanych do nich przez liderów partyjnych.

Powrót do urn

Emocjonalność współczesnej debaty, jej nienawistny ton, niskie instynkty obecne w internecie, a kiedyś rugowane przez media ogólnokrajowe, transfery społeczne, których warto bronić, oraz język nienawiści, którym posługiwać się już dziś nie tylko można, ale nawet trzeba, bo przestało to być zawstydzające – wszystko to skierowało do lokali wyborczych tych, którzy do nich przez dekady nie docierali, bowiem w spokojnej i wyważonej polityce poprzednich lat nie odnajdywali się i nie czuli się adresatem marketingowych komunikatów. Dziś to się zmieniło – ich wulgarne poglądy, skrajne opinie, negatywne uczucia, wstydliwe fobie i czarnowidzkie przesądy weszły do debaty publicznej, a nawet zostały przez Le Pen, Orbána, Kaczyńskiego czy Trumpa podniesione do poziomu serum prawdy, vox populi, który – jak wiadomo – jest głosem boga. Kiedyś owi „odrażający, brudni, źli” (używając tytułu filmu Ettore Scoli) wstydzili się swych nienawistnych myśli, ale dziś zostali uznani na sól ziemi, za prawdziwych Francuzów, Węgrów, Polaków czy Amerykanów (w przeciwieństwie do kosmopolitycznych elit).

Dlatego właśnie z ochotą ruszyli do lokali wyborczych, by bronić zarówno nowych zdobyczy socjalnych, jak i poczucia własnej wartości. I nie przestaną obalać liberalnej demokracji, dopóki liberalni demokraci nie dadzą im i jednego, i drugiego. I choć nie będzie to łatwe, to bez znalezienia jakiegoś sposobu na obsłużenie tych ekonomicznych i aksjologicznych potrzeb obrońcy najlepszego z ustrojów będą musieli ostatecznie przegrać.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Śląskiego

Marine Le Pen przegrała, ale zwiększyła swoje poparcie w stosunku do wyborów sprzed pięciu lat. Donald Trump nie jest już prezydentem USA, lecz całkowicie zawładnął sercami wyborców republikańskich i ma wielkie szanse na zwycięstwo w następnej elekcji prezydenckiej. Populistyczna partia premiera Słowenii będzie musiała oddać władzę, ale przecież nie znika z tamtejszej sceny politycznej. A Viktor Orbán hucznie świętuje kolejną kadencję i cieszy się w parlamencie większością konstytucyjną.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności
Opinie polityczno - społeczne
Aleksander Hall: Jak odbudować naszą wspólnotę