Bo nasz gatunek nie jest przyzwyczajony do funkcjonowania w jej ramach. Przez zdecydowaną większość swojego trwania jako homo sapiens (czyli 250–300 tysięcy lat) czy jako rodzaj ludzki (około 3 milionów lat) takie wartości jak tolerancja, otwartość na innego czy pokojowa koegzystencja różnych grup były raczej słabo praktykowane. By w ostatnich dziesięcioleciach mogło dojść do zaistnienia liberalnej demokracji w pewnych częściach globu (bo przecież nie wszędzie), musiały pojawić się specyficzne warunki, które umożliwiły ten proces. Była to trauma drugiej wojny światowej, wzrost gospodarczy czy moderująca rola tradycyjnych i ogólnokrajowych mediów. Mówiąc bardzo wprost – by w ludzkich zachowaniach zakorzeniły się cnoty liberalnej demokracji, obywatele musieli być najpierw porażeni tym, co działo się między 1939 a 1945 rokiem, musieli odczuwać zbawienne skutki boomu ekonomicznego i musieli być edukowani przez mainstreamowe media, które promowały inkluzywne wartości, a piętnowały wszelkie ekstremizmy i radykalizmy.
Dziś żaden z tych czynników nie jest już aktualny – strach przed wojną powszechną zniknął, a nawet został zastąpiony niezdrową ekscytacją oglądania na żywo tragedii ludzkich (na przykład w Ukrainie). Zamiast wzrostu gospodarczego mamy narastające różnice majątkowe (o czym przekonująco pisze w swych książkach Thomas Piketty), co frustruje kolejne grupy społeczne domagające się sprawiedliwości ekonomicznej. Wreszcie moderującą rolę tradycyjnych mediów zastąpiły trybalizujące nas media społecznościowe, ze swoją skłonnością do histerii i hejtu, zamykania nas w bańkach informacyjnych, rozpowszechnianiu postprawdy i fake newsów.
Obraz sympatii społecznych
To wszystko otworzyło drogę radykałom – co widzimy prawie w każdym kraju. Do znudzenia powtarzany fakt, iż w pierwszej turze francuskich wyborów ponad połowa głosów padła na kandydatów ekstremistycznych (prawicowych i lewicowych), potwierdza tę obserwację. Wykres sympatii społecznych przestał już przypominać rozkład Gaussa, czyli tak zwaną krzywą dzwonową, w której najwięcej wyborców jest w środku, a najmniej na krańcach. To już nieaktualne. Dziś obraz sympatii politycznych raczej przypominałby obwarzanek czy pączek z dziurką w środku – czyli wszyscy wyborcy znajdują się na obrzeżach, a środek jest pusty. To oczywiście pewne uproszczenie, a nawet przesada, ale metafora ta zwraca uwagę na odnotowywany proces radykalizacji wyborców.
Stąd sukcesy populistów. Choć to nie jest najlepsze określenie, bo ocenne, stygmatyzujące. Nie lepsze są inne, jak zamordyści czy autorytaryści… Zaproponowałbym inne, które mogłoby być zaakceptowane przez wyżej wspomnianych (choć ich przeciwnicy mogliby mieć coś przeciw). A mianowicie: demokraci bezprzymiotnikowi. Bo oni co prawda nie chcą demokracji liberalnej, z jej szacunkiem dla mniejszości, rządów prawa, wolnych mediów, równowagą władz, ale nie odżegnują się od demokratycznej metody. Co więcej, czasami naprawdę reprezentują wolę większości ludzi – zwłaszcza jeśli chodzi o nienawiść do innych, represyjność państwa lub politykę socjalną. W tym ujęciu są oni nawet bardziej podobni do swych antycznych antenatów niż ich liberalni oponenci (zabawnym dowodem na to może być ich predylekcja do narzędzi demokracji bezpośredniej, za którą liberałowie nie przepadają, preferując demokrację pośrednią z jej wszystkimi konsensualnymi i inkluzywnymi mechanizmami).
I rzecz ostatnia, która tłumaczy kłopoty „najlepszego z ustrojów” (choć ten fenomen nie zaistniał w przypadku walki Le Pen z Macronem): zwiększająca się frekwencja wyborcza. Tu akurat Polska jest dobrym przykładem. Okazuje się, że ludzie zaczynają wracać do polityki. I przynoszą ze sobą wszystko to, co znajdują w mediach społecznościowych i w populistycznych komunikatach wygłaszanych do nich przez liderów partyjnych.
Powrót do urn
Emocjonalność współczesnej debaty, jej nienawistny ton, niskie instynkty obecne w internecie, a kiedyś rugowane przez media ogólnokrajowe, transfery społeczne, których warto bronić, oraz język nienawiści, którym posługiwać się już dziś nie tylko można, ale nawet trzeba, bo przestało to być zawstydzające – wszystko to skierowało do lokali wyborczych tych, którzy do nich przez dekady nie docierali, bowiem w spokojnej i wyważonej polityce poprzednich lat nie odnajdywali się i nie czuli się adresatem marketingowych komunikatów. Dziś to się zmieniło – ich wulgarne poglądy, skrajne opinie, negatywne uczucia, wstydliwe fobie i czarnowidzkie przesądy weszły do debaty publicznej, a nawet zostały przez Le Pen, Orbána, Kaczyńskiego czy Trumpa podniesione do poziomu serum prawdy, vox populi, który – jak wiadomo – jest głosem boga. Kiedyś owi „odrażający, brudni, źli” (używając tytułu filmu Ettore Scoli) wstydzili się swych nienawistnych myśli, ale dziś zostali uznani na sól ziemi, za prawdziwych Francuzów, Węgrów, Polaków czy Amerykanów (w przeciwieństwie do kosmopolitycznych elit).