Niebawem okazało się, że nasi sojusznicy z NATO już udzielili jej wsparcia. Potem poprzedni rząd się dziwił, że nie za bardzo czekają na nas przy normandzkim stole. Obecnie, gdy napięcie na Wschodzie znowu wzrosło, wobec dylematu: powiedzieć coś czy pomilczeć, stoi rząd PiS.
Jedni mówią, że „pomaganie Ukrainie" może być źle odebrane przez część wyborców prawicy. Tym bardziej że już rok temu prof. Andrzej Nowak przytomnie wskazywał, iż propaganda Kremla wpływa także na polskich wyborców, a to wymusza zmiany w polityce. Ta propaganda jest jak wirus Zika: do niedawna wydawało się, że w Polsce go nie ma, a już jest.
Milczenie na temat aktualnej sytuacji politycznej jednego z naszych sojuszników w wojnie z 1920 roku było aż nadto słyszalne kilka dni temu, podczas obchodów 15 sierpnia. Gdyby nie słowa Antoniego Macierewicza o sytuacji na Wschodzie i jego wizyta na grobach ukraińskich towarzyszy broni z 1920 roku, temat w ogóle by nie zaistniał. Inni mówią, żeby „nie prowokować Rosji", tak jakby od wypowiedzi polskich urzędników Władimir Putin uzależniał swoje plany.
Nikt nie oczekuje wysłania z Warszawy seledynowych ludzików do Saratowa. W polityce i dyplomacji pierwszą bronią jest słowo prawdy, które pada – lub nie – w odpowiednim momencie, odwołanie się do prawa międzynarodowego. Tym razem rosyjskie demonstracje wojskowe są tak teatralne, że chodzi raczej o jakieś targi z Zachodem lub wewnętrzne rozgrywki na Kremlu niż początek wojny. Gdy jednak stóg siana został ustawiony (choćby jako dekoracja do negocjacji), wystarczy iskra, by się zajął i by zapłonął kawał Europy. W takich okolicznościach oprócz sojuszników z NATO nic nie pomoże nam tak jak dobre relacje z sąsiadami.
25 lat temu premier Jan Krzysztof Bielecki zdecydował, nie bez oporów ze strony innych polityków, że pierwszy uzna Ukrainę. Niby mało, ale zostało w historii jako premia dla Polski.