Każdy, kto próbował się przespacerować w szczycie sezonu w okolicach rzymskiej fontanny di Trevi, praskiego mostu Karola czy krakowskiego Rynku, wie, o czym mówię. Tanie linie lotnicze zmieniły krajobraz tych miejsc, uważanych za najpiękniejsze w Europie. Dziś są tylko tłem dla milionów selfie, robionych po to, by natychmiast można było je wrzucić do mediów społecznościowych.
Co to za przyjemność tłoczyć się i narażać na stratowanie, nie sposób wyjaśnić. Każdy rozsądny człowiek powinien się trzymać od takich miejsc z daleka, tymczasem turysta masowy pcha się właśnie tam. Czy to kolejna odsłona buntu mas, o którym prawie 100 lat temu pisał José Ortega y Gasset? Wszystko na to wskazuje. Masy chcą dostępu do tych ikonicznych miejsc, niegdyś dostępnych tylko najbogatszym. Miejsc, które w dawnych czasach mogły oglądać tylko na pocztówkach. Teraz to one chcą być na pocztówkach uwieczniane.
Psychologiczny aspekt turystyki jest właśnie najciekawszy, a jako że piszę te słowa w Abu Zabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ten przykład wydaje się wyjątkowo intrygujący. Pośrodku pustyni, tyle że nad morzem, wybudowano miasto składające się z pustych szerokich ulic i mnóstwa biurowców. Szejkowie niedawno postawili tu kopię Luwru, a za wybitny zabytek uchodzi meczet zbudowany kilkanaście lat temu.
Jest potwornie gorąco. Brak tu też czegoś, co w Europie uważa się za centrum (deptak, sklepy, knajpki), więc nie sposób nawet wybrać się na spacer. Nie ma literalnie żadnego powodu, by tu przyjeżdżać. A jednak w hotelowej windzie spotyka się objuczonych plastikowymi reklamówkami turystów z całego świata. Widać ich też, jak snują się w okolicach centrum targowego, gdzie Polska prezentuje swoją literaturę arabskiemu światu. Przyjeżdżają tu, bo przyjeżdżają inni.
Tak wygląda perpetuum mobile w wersji turystyki masowej. Wystarczy wmówić paru tysiącom osób, że gdzieś warto pojechać, a dalej już samo się będzie kręcić, bo wszyscy chcą mieć selfie z tych samych miejsc.