Przecież ponad pół wieku minęło od soboru watykańskiego II, kiedy zreformowana liturgia, najpierw nieśmiało, potem szerokim frontem weszła do kościołów, kiedy rozbrzmiał w nich ojczysty język wiernych, którzy wreszcie stanęli twarzą w twarz z celebransem.

Nie zamierzam wyważać racji, ale sądzę, że ten spór pokazuje, iż wszyscy weń zaangażowani nie rozumieją istoty chrześcijaństwa i głębokiej – jeszcze dalekiej od wypełnienia – rewolucji, jaką ono przyniosło w relacji między Niebem a Ziemią. Przecież wiara w Boga jest o wiele starsza niż ta religia, którą wyznajemy. Zawsze jednak był to Bóg wielki, wysoki jak niebieskie sklepienie, zamknięty w boskich i na pewno niebotycznie ogromnych sprawach, a przez to odległy od nas i od naszego cierpienia jak kosmos od tej zagubionej w jego głębinach planetki. Taki Bóg – obojętnie, czy w judaizmie, islamie, czy religiach Wschodu – nieraz przebaczał człowiekowi jego grzechy, wspierał w chwilach słabości, ale zawsze była to łaska dobrotliwie udzielona przez Króla Wszechświata jego marnym jak proch poddanym niby szczodrobliwość władcy pochylającego się nad losem swoich sług.

Tylko w tej jedynej religii Bóg schodzi z wyżyn, przyjmuje ludzkie ciało, żyje człowieczym życiem, umiera najokrutniejszą w owych czasach śmiercią, wreszcie zmartwychwstaje, aby wskazać ludziom drogę. Jeśli taki Bóg przebacza człowiekowi, jeśli go wspiera, jest to wspólnota istot równych sobie w bólu. Tylko w tej jednej, jedynej religii Bóg jest solidarny z człowiekiem i przez to otwiera przed nim horyzont zawrotny, aż nie do pojęcia.

Chrystus radykalnie zbliża Boga i człowieka, sprawia, że Niebo i Ziemia stają się wspólnym światem. Wszystko inne maleje wobec tej przemiany. Spierając się o liturgię tak jak i o inne – mało zrozumiałe dla wiernych – różnice między wyznaniami chrześcijańskimi, gubimy ich istotę: Chrystusa.