Przez łamy prasy przetoczyły się niedawno dwie debaty: o modzie na marksizm oraz o kryzysie i szansach liberalizmu. Ostatnio przeczytałem, że kryzys na rynku kredytów hipotecznych w USA jest ostatecznym dowodem upadku liberalnych recept gospodarczych! A który to niby, do licha, liberał wymyślił te kredyty, czy jakieś instrumenty pochodne? Albo pieniądz papierowy?
Sytuacja na rynku kredytów hipotecznych w USA i jej konsekwencje dla tak zwanych rynków finansowych mają tyle wspólnego z klasycznym liberalizmem, co nacjonalizacja przemysłu w imię sprawiedliwości dziejowej! Pozwolę sobie na postawienie tezy dość przewrotnej: im więcej będzie tego typu debat wokół liberalizmu, tym popularniejszy będzie marksizm.
W Polsce Anno Domini 1990 realizowano podobno reformy liberalne i wprowadzono monetaryzm. Milton Friedman, twórca monetaryzmu, który odwiedził nasz kraj razem z Ronaldem Reaganem, gdy mu wytłumaczono, co to jest popiwek (przypomnę: podatek od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń), powiedział: „jak to jest monetaryzm, to ja jestem keynesista”.
Młodzi ludzie, odczuwając na własnej skórze skutki przemian, a z drugiej strony obserwując, jakie korzyści czerpali inni, podsumowują: „jak to był liberalizm, to my jesteśmy marksiści”. W końcu bycie marksistą nic nie kosztuje. Także marksiści dostaną od państwa becikowe, zasiłek dla bezrobotnych, a w przyszłości emeryturę. Nędzną, bo nędzną, ale zawsze jakąś.
Głoszenie głupich idei jest podobne do palenia trawki: podyktowane modą, chęcią ucieczki od rzeczywistości czy zaimponowania komuś własnym buntem. Różnica jest taka, że po trawce łeb pęka palącemu, a głoszenie głupich idei w krótkiej perspektywie nie boli tego, który je głosi. Niestety, w dłuższej perspektywie boli wszystkich pozostałych.