Ten program trzeba oglądać. I to mimo iż irytuje, drażni i wyprowadza z równowagi każdego, kto nie jest wyznawcą religii "Tusku, musisz", kto nie obawia się powrotu pisowców do władzy i nie ma problemów z własną polskością. Ten program jednak – i to jest jego główna zasługa – doskonale pokazuje, co myśli spora część salonowej inteligencji – ta, którą Ludwik Dorn za Aleksandrem Sołżenicynem nazwał wykształciuchami.
Pierwszą jej cechą pozostaje instynkt stadny. Dzięki "Szkłu kontaktowemu" wiadomo, z czego można się śmiać, co jest zabawne, a co godne lekkiej, zabarwionej oczywiście ironią, pogardy. Kto jest śmiesznym kołtunem, któremu nawet przez gardło nie przechodzą głoski nosowe, a kto poważnym politykiem, któremu błędy językowe tylko dodają uroku. Jaka partia jest obciachowa, a jaka elitarna i pełna godności.
"Szkło kontaktowe" odgrywa rolę (z większym luzem i bez takiego nadęcia) "Gazety Wyborczej" sprzed kilkunastu lat. Jak ona określa przestrzeń "sensownej debaty" i "pięknych różnic" między ludźmi "godnymi miana odpowiedzialnych", a także kształtuje tematy, o jakich warto rozmawiać.
Sensowna debata w wydaniu "Szkła kontaktowego" to debata luźna, łatwa, lekka i przyjemna. Takie medialne small talk. Cięte riposty i delikatne podśmiewanie nie powinny przesłaniać faktu, że rozmówcy – jak dawna zblazowana arystokracja (obecnie medialna) – uznają, że większość tematów poruszanych w przestrzeni publicznej (a już szczególnie podrzucanych przez prawicę) nie jest warta ich (i naszej) uwagi.
Wielkie problemy typu obecność lub brak krzyży w przestrzeni publicznej, priorytety polityki zagranicznej wobec Niemiec czy rura po dnie Bałtyku nie są godne większej uwagi. Do ich zbycia wystarczy pogardliwe prychnięcie, które ma jasno sygnalizować, że poważni ludzie tym się nie zajmują. Oni to pozostawiają plebsowi.