[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2010/02/21/nagonka-medialnej-sfory/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/b]
Sprowadzenie dziennikarza do roli partyjnego propagandzisty odbiera mu jego fundamentalną, zawodową kwalifikację. Publicysta musi mieć poglądy na temat zjawisk, którymi się zajmuje — ich brak dopiero powinien budzić niepokój — ale winien cechować się niezależnością. Musi prezentować krytyczny dystans do politycznych instytucji. Partyjna afiliacja taki wyklucza.
Przypadek Karnowskiego jest jednak egzemplifikacją szerszego problemu, który stanowi o patologii mediów i całego życia politycznego naszego kraju. Normalnie funkcjonujące media powinny wykorzystywać argumenty opozycji, aby przygwoździć władzę i domagać się wyjaśnienia podnoszonych przez jej politycznych konkurentów wątpliwości. Nikt tak jak oni nie potrafi wychwycić błędów przeciwników, rozbieżności ich deklaracji i działań, niekonsekwencji. Oczywiście, poważne media odwołują się do uzasadnionych argumentów, a nie demagogii, której zawsze w życiu politycznym pełno.
Nikomu nie przyszłoby do głowy, aby w zachodniej Europie czy w Stanach Zjednoczonych oskarżać dziennikarzy o posługiwanie się argumentami opozycji wobec władzy, ani tym bardziej pomawiać ich z tego powodu o propagandę partyjną.
W Polsce różnica zaczyna się już w punkcie wyjścia. To dziennikarze wyszukują rzeczowe argumenty, a partie walczą ze sobą głównie na poziomie haseł i retoryki. Można zarzucać PiS-owi, że nie przeprowadza głębokiej, merytorycznej krytyki rządu Tuska. Inna sprawa, że działa w nienormalnej sytuacji.