Jak lewica wraca do pierwszej ligi

PO oraz PiS tłuką się na śmierć i życie, blokując jakiekolwiek poważne reformy. Walcząc ze sobą, obie partie korzystają z pomocy ugrupowania wyrosłego z PZPR. Zakrawa to na ponury żart – pisze publicystka „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 31.07.2008 01:03

Jak lewica wraca do pierwszej ligi

Foto: Rzeczpospolita

Gdy SLD wraz z PiS zagłosował za podtrzymaniem weta prezydenta w sprawie ustawy medialnej, politycy lewicy nasłuchali się wielu gorzkich słów nie tylko od niektórych swych wyborców, ale też od rzesz publicystów i obserwatorów sceny politycznej. „SLD jest w jeszcze większym kryzysie, niż był”, „SLD stał się przystawką Kaczyńskich” – takie i inne myśli od kilku dni można znaleźć w mediach.

Łatwo jednak przewidzieć, że gdyby SLD (jak robił to wielokrotnie, gdy liderem był Wojciech Olejniczak) zagłosował razem z Platformą Obywatelską, ci sami publicyści wychwalaliby Sojusz pod niebiosa. I tylko pewien dysonans wzbudzałyby słupki poparcia balansujące na poziomie progu wyborczego.

Grzegorz Napieralski podjął decyzję, która z jego punktu widzenia była jedynym logicznym wyborem. I choć nie chcą tego dostrzec nawet tak przenikliwi lewicowi publicyści jak Sławomir Sierakowski, to nowy lider SLD ma po tym głosowaniu wielokrotnie silniejszą pozycję niż hamletyzujący Wojciech Olejniczak z Ryszardem Kaliszem razem wzięci. Jego partia odzyskuje podmiotowość i pozycję mocnego gracza, porzucając miejsce przystawki PO. Nie jest wykluczone, że wymiar wewnętrznej rozgrywki w partii, w której Napieralski pokonał zwolenników układania się z Platformą, był jednym z czynników decydujących. – Wracamy do pierwszej ligi – ogłosił Napieralski po wyjściu z Pałacu Prezydenckiego. I miał rację.

Choć rozmowa z prezydentem nie trwała czterech godzin (tylko ponoć kilkadziesiąt minut i po minikonferencji dla dziennikarzy Napieralski wrócił do Pałacu, ale już na rozmowę z prezydenckim ministrem Michałem Kamińskim), to wrażenie było potężne. Świeżo upieczony prezes partii cieszącej się kilkuprocentowym poparciem negocjuje jak równy z równym: z głową państwa, marszałkiem Sejmu i z premierem. Stawką było przyjęcie lub odrzucenie fatalnej merytorycznie ustawy, która pozwoliłaby rządzącej koalicji przejąć media publiczne.

Na razie nie bardzo wiadomo, jakie propozycje otrzymał SLD od obu stron. Jasne jest jedno – oferta prezydencka musiała być atrakcyjniejsza.

Z tego, co sugerują politycy, wynika, że PO proponowała, by po przyjęciu ustawy wnieść do niej poprawki, a nawykły do takich spraw szef klubu Zbigniew Chlebowski kolejny raz miał sprostować sam siebie i ogłosić, że w ustawie są błędy, więc trzeba je poprawić. Miały być też obietnice stanowisk w mediach, ale gdy SLD chciał konkretnych stanowisk w innych miejscach – byle od razu – natknął się na lekceważące „nie”.

Same obietnice polityków PO, że coś po jakimś głosowaniu szybko poprawią, zmienią albo wprowadzą, trudno było SLD traktować poważnie. Zwłaszcza gdy się pamięta, że obietnicy złożenia projektu ustawy kompetencyjnej, którą PO ustaliła z prezydentem w zamian za ratyfikację traktatu lizbońskiego, Platformie wciąż nie udało się dotrzymać.

Politycy SLD mieli więc wszelkie dane ku temu, by do słów PO podchodzić wstrzemięźliwie. Ów brak zaufania do czczych deklaracji PO dał się słyszeć także w trakcie obrad Klubu Lewicy przed głosowaniem nad wetem. Zwolennicy jego podtrzymania powoływali się też na doświadczenia w rządzeniu z Platformą w samorządach. Modelowym miejscem koalicji PO – SLD jest Warszawa. I właśnie tu – jak twierdzą działacze SLD – głos lewicy nie jest uwzględniany przy żadnych strategicznych decyzjach.

Buta, nadmierna pewność siebie, poczucie siły – tymi słowami określani są politycy PO negocjujący kwestię ustawy medialnej. Te cechy oraz silne przekonanie, że cokolwiek Platforma uchwali, to SLD ją poprze (bo przecież nijak nie może poprzeć PiS), mogą wyjaśniać, dlaczego politycy PO tak bezmyślnie doprowadzili do porażki.

Chyba że postawi się tezę poważniejszą – tak jak PiS utracił zdolności koalicyjne, tak PO brakuje zdolności do zawierania kompromisów. Jeśli cecha ta wynika z owej pewności siebie podyktowanej wysokim poparciem w sondażach i mediach, to pół biedy. Wtedy po kilku kolejnych, spektakularnych porażkach zdolności te pewnie odzyska. Gorzej, jeśli brak umiejętności współpracy wynika z cech charakterologicznych i stanu emocji jej liderów. Wówczas Platforma bez względu na koszty chętniej będzie sięgała w kontaktach z opozycją po agresję, a zamiast otwartej dłoni do porozumienia będzie wyciągała – tak jak podczas obrad w słynnej Komisji Regulaminowej – kij bejsbolowy.

PO stawia sprawę jasno: większość sejmowa może wszystko. Wobec takich działań politycy PiS zaczęli szukać sprzymierzeńców po drugiej stronie opozycyjnej ławy

Najbliższe miesiące będą testem dla Platformy (bo będą kolejne weta), ale też mogą zadecydować o kształcie sceny politycznej. O tym, czy nadal będą na niej dominować dwa zwalczające się ugrupowania, czy też pojawi się trzeci gracz, który na tej walce będzie potrafił wyrosnąć.

Już się to zresztą dzieje – przy zaciętej rywalizacji ugrupowań postsolidarnościowych o rozstrzygnięciu wyniku ich bitew decyduje ugrupowanie postkomunistyczne. Partia Napieralskiego Platformie stała się niezbędna do rządzenia oraz do walki z PiS, i równie niezbędna Prawu i Sprawiedliwości do blokowania PO w jej zapędach w zwalczaniu opozycji, ale i do blokowania prób realizacji obietnic wyborczych.

To ostatnie nie jest jeszcze przesadnie wielkim problemem, bo Platformie nie udało się przedstawić żadnego projektu spośród najważniejszych, które zapowiadała w kampanii wyborczej. Wprawdzie Sejm przyjął nieco ponad 100 ustaw, ale większość z nich wprowadza niewielkie zmiany do ustaw już istniejących. Większość z uchwalonych przez parlament ustaw Lech Kaczyński bez mrugnięcia okiem podpisał. Ustawę o częściowym zniesieniu abonamentu skierował do Trybunału Konstytucyjnego, a zawetował ustawę medialną i kominową.

Z całą pewnością koalicja rządząca musi się liczyć z wetem wobec ustaw pozwalających na prywatyzację szpitali, pod znakiem zapytania stoi też zapowiadana na jesień ustawa reprywatyzacyjna. Kilka miesięcy temu Jarosław Kaczyński opowiedział się przeciw reprywatyzacji, nie jest więc wykluczone, że podobne stanowisko zajmie prezydent.

Nie jest więc tak, że Lech Kaczyński wetuje każdą ustawę, ale z całą pewnością groźba weta jest jednym z niewielu narzędzi, jakie obozowi prezydenckiemu i PiS pozostały do wpływania na rozwój wypadków. Podobnemu celowi służy też dziwny sojusz z SLD.

Ale jak wyjaśnić to wyborcom? Dla elektoratu lewicy, który w kółko słyszał, że PiS jest partią autorytarną, zagrażającą demokracji i odpowiedzialną za śmierć Barbary Blidy, głosowanie w Sejmie razem z posłami tejże partii musi być szokujące. Dla elektoratu PiS tradycyjnie antykomunistycznego paktowanie z SLD jest nie mniejszym szokiem.

W istocie jednak politykom PiS niewiele więcej zostało. Nie jest wykluczone, że PiS do myślenia dały dwa wydarzenia: ustawa medialna oraz obrady Komisji Regulaminowej. Okazało się, że PO jest w stanie w ciągu kilku dni zmusić prokuraturę do wysłania wniosku o odebranie immunitetu Zbigniewowi Ziobrze, choć stawiane mu zarzuty są wątpliwe. Jest też w stanie z godziny na godzinę zmienić plany obrad komisji, by akcję odebrania immunitetu przeprowadzić natychmiast, bez możliwości obrony przez samego zainteresowanego i bez możliwości zadawania pytań czy zabierania głosu przez opozycję.

Większość sejmowa może wszystko – stawia jasno sprawę PO. Niestety i wniosek prokuratury o uchylenie immunitetu, i sposób przeprowadzenia go przez Komisję Regulaminową wskazuje, iż instytucje państwa służą Platformie do realizacji politycznych celów bez względu na standardy demokracji. Trzeba napisać to jeszcze mocniej – sprawa odebrania immunitetu Ziobrze to dowód na to, jak podporządkowana interesom partii rządzącej prokuratura przygotowuje dęty merytorycznie, ale za to przydatny politycznie wniosek, a większość sejmowa w imię walki z PiS łamie zasady demokracji.

Wobec takich działań politycy PiS zaczęli szukać sprzymierzeńców po drugiej stronie opozycyjnej ławy. Zwłaszcza że na czele lewicy nie stoi już lider symbol – nie ma Aleksandra Kwaśniewskiego ani Leszka Millera. Jest młody i niekojarzący się z komunistycznym reżimem Napieralski.

SLD zaś ma dziś podobny kłopot z Platformą jak niegdyś PO z PiS. Z badań, jakie przeprowadza SLD wynika jedno – prawie wszystko, co robi Platforma, podoba się wyborcom lewicy. Znaczna ich część odpłynęła już do PO. Żeby więc nie wtopić się w lewe skrzydło Platformy, liderzy lewicy muszą spolaryzować granice między obydwoma ugrupowaniami. Jeśli SLD nie będzie się wyraźnie różnić od Platformy, to zaniknie poniżej progu wyborczego. Tego zagrożenia nie dostrzegał Wojciech Olejniczak i notowania SLD balansowały między 4 a 6 proc. Teraz są na poziomie 8 – 9 proc. i wraz z zużywaniem się Platformy mogą jeszcze wzrosnąć.

Od wyborczego przełomu w 2005 roku, gdy zamknęła się epoka dominującej pozycji SLD i wyborcy, głosując na PO i PiS, opowiedzieli się przeciw rywinlandii, Polacy trwali w złudnej nadziei, że oba te ugrupowania zmienią kraj. Dzisiejsza sytuacja może więc wydawać im się okrutnym żartem historii. Dwie partie wyrosłe z „Solidarności” od 2005 roku tłuką się na śmierć i życie, blokując jakiekolwiek poważne reformy. Obie, walcząc ze sobą, korzystają z pomocy ugrupowania wyrosłego z PZPR. Ba, łatwiej im rozmawiać z SLD niż ze sobą nawzajem. Aż trudno sobie wyobrazić, dokąd ta strategia nas zaprowadzi.

Gdy SLD wraz z PiS zagłosował za podtrzymaniem weta prezydenta w sprawie ustawy medialnej, politycy lewicy nasłuchali się wielu gorzkich słów nie tylko od niektórych swych wyborców, ale też od rzesz publicystów i obserwatorów sceny politycznej. „SLD jest w jeszcze większym kryzysie, niż był”, „SLD stał się przystawką Kaczyńskich” – takie i inne myśli od kilku dni można znaleźć w mediach.

Łatwo jednak przewidzieć, że gdyby SLD (jak robił to wielokrotnie, gdy liderem był Wojciech Olejniczak) zagłosował razem z Platformą Obywatelską, ci sami publicyści wychwalaliby Sojusz pod niebiosa. I tylko pewien dysonans wzbudzałyby słupki poparcia balansujące na poziomie progu wyborczego.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?