Pokój z widokiem na Jałtę

Wojna na Kaukazie i olimpiada w Pekinie pokazują, że koniec historii nie nastąpił. Alternatywa dla modelu zachodniej demokracji z jej kanonem wolności i praw człowieka jest wciąż bardzo silna – pisze Piotr Semka, publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 14.08.2008 13:42 Publikacja: 14.08.2008 02:30

Zachodnie stolice odetchnęły z ulgą. Najgorszy scenariusz się nie spełnił. Rosyjskie czołgi zatrzymały się w marszu na Tbilisi. Ale, jak ostrzega prezydent Dmitrij Miedwiediew, akcja wojskowa może być wznowiona w każdej chwili.

Rosja już może czuć satysfakcję. Wzmocniła swoje wpływy w oderwanych od Gruzji regionach. Wyszła z wojennej agresji na niepodległe sąsiednie państwo bez większego konfliktu z Unią i Stanami Zjednoczonymi. Przeforsowała milczącą akceptację Zachodu dla własnego scenariusza wydarzeń. Prezydent Nicolas Sarkozy, ciesząc się z odsunięcia wizji okupacji Gruzji, wyraził zrozumienie dla praw Rosji do ochrony jej obywateli poza granicami kraju. Wspominając o potrzebie rozmów na temat statusu oderwanych od Gruzji prowincji, pośrednio usankcjonował ich secesję.

Migawki z rosyjskiej agresji na Gruzję w pewien sposób zahipnotyzowały wielu Polaków. Być może zobaczyliśmy na szklanym ekranie – jak w czarodziejskiej kuli – własne losy za dziesięć czy 15 lat. Może poczuliśmy, że celem Rosji jest skłonienie zachodnich mocarstw, aby zaakceptowały ducha Jałty. Wtedy, w 1945 roku, Kreml zmusił Zachód, by przyjął życzenia Sowietów, kto ma sprawować władzę w krajach, które uważają za swoją strefę wpływów. A dziś Kreml żądał od zachodnich mediatorów pomocy w odsunięciu od władzy prezydenta Micheila Saakaszwilego.

Ten postulat na razie odrzucono, ale cień Jałty powrócił na dyplomatyczne salony. Nic nie wskazuje na to, że Moskwa porzuciła długoterminowe plany destabilizacji sytuacji wewnętrznej w Tbilisi i trwałego zawrócenia Gruzji z prozachodniego kursu. Przerwanie blitzkriegu w Gruzji nie oznacza rezygnacji z tego scenariusza.

Sytuacja jest niepokojąco znajoma mieszkańcom wschodniej Europy: brutalność Kremla i polityka siły; bezsilność i samotność państwa, które wybrało kurs ku Zachodowi; faktyczna obojętność mocarstw zachodniej Europy. Po raz kolejny widać, że historia – przynajmniej tam, gdzie swoje imperialne interesy ma Rosja – wcale się nie skończyła.

Nie spełnił się optymistyczny scenariusz, który zakładał, że Rosja upodobni się do krajów Zachodu. Nic nie dało hołubienie Rosji przez największych przywódców świata. Rosja pozostała inna

Rosjanie niepokojąco łatwo podejmują decyzję o nalotach bombowych, morskich blokadach i komputerowych cyberatakach. Są przekonani, że mogą tak postępować bez żadnych konsekwencji. Prezydent Gruzji zagrał va banque – próbując siłą odbić Osetię, ściągnął na siebie wiele częściowo słusznych krytyk. Fakt, że była to gruzińska reakcja na faktyczną aneksję Osetii i Abchazji przez Rosję, zauważano znacznie rzadziej.

Moskwa, 17 lat po upadku ZSRR, wraca do polityki szantażu i gry swoim potencjałem militarnym. Nie spełnił się optymistyczny scenariusz, który zakładał, że Rosja upodobni się do krajów Zachodu. Rosja pozostała inna. Nic nie dało hołubienie Rosji przez największych przywódców świata. Wychwalanie porządków panujących na Kremlu – mimo łamania demokracji, faktycznej monopartyjności i rehabilitacji sowieckiej symboliki.

Pewność siebie Putina i Miedwiediewa podczas ataku na Gruzję musi w innym świetle postawić niedawne pomruki z Moskwy, że w razie akcesu Ukrainy do NATO Rosja spowoduje secesję wschodniej części tego kraju. Inaczej też traktować musimy plotki o zaawansowanych planach destabilizacji sytuacji wewnętrznej w Azerbejdżanie, kolejnej byłej sowieckiej republice, która wymknęła się spod wpływów Kremla.

Rosja jest inna i Rosja jest groźna. Pytanie jednak, kto w Europie zdecyduje się powiedzieć to na głos. Na razie im bardziej Moskwa pokazuje, że ma gdzieś zachodnie standardy, tym bardziej staje się to tematem tabu. Rosyjski marsz na Tbilisi sprzed paru dni nie wywołał specjalnej mobilizacji unijnych liderów.

Może mało jeszcze wiemy, jak bardzo pomogła w zastopowaniu rosyjskiej agresji determinacja Waszyngtonu i głównych zachodnich stolic. Cieszyć musi nas deklaracja sekretarza NATO, że kwestia akcesji Gruzji do paktu jest – mimo ostatnich wydarzeń – sprawą wciąż aktualną.

Jednak najważniejsi liderzy Unii Europejskiej unikali jakiejkolwiek wspólnej demonstracji mogącej pokazać, że Rosja tym razem posunęła się za daleko. Apel Donalda Tuska o zwołanie Rady Europy pozostał bez echa.

Znaczące były pierwsze reakcje na konflikt. Niemiecki MSZ najpierw zareagował komunikatem biorącym niemal jawnie stronę Rosji, a dopiero potem zaczął niuansować swoje stanowisko. Szef francuskiej dyplomacji Bernard Kouchner z kolei szybko oświadczył, że mediacja w tej wojnie musi być domeną Unii, bo Ameryka jest w tym sporze stroną. Więc nawet przy takiej okazji Jankesi muszą dostać prztyczka w nos i okazuje się to ważniejsze od koordynowania unijnej polityki z Waszyngtonem. Angela Merkel nie zdecydowała się na odłożenie wizyty w Moskwie. Z kolei włoski minister spraw zagranicznych Franco Frattini ostrzegł przed tworzeniem „antyrosyjskiej koalicji” w szeregach państw Unii Europejskiej i zaznaczył, że Włochy „w tym względzie są zgodne z Władimirem Putinem”.

Rosja wykorzystuje jeden prosty fakt – polityka Moskwy jest jedna, a kraje Zachodu są podzielone. W dodatku większość z nich nie jest zdolna nawet do nazwania rosyjskiej polityki zagrożeniem dla stabilizacji Europy. O wiele łatwiej obsadzić w roli podpalacza Kaukazu prezydenta Saakaszwilego, bo jest słaby i nikt nie robi z nim większych interesów.A lęki krajów wschodniej Europy? Dla wielu państw Zachodu to egzotyka.

Przed niedawnym konfliktem rosyjsko-gruzińskim Stany Zjednoczone wydawały się sprzyjać poszerzaniu NATO na Wschód znacznie bardziej niż zachodnioeuropejscy członkowie sojuszu. Jednak niezdecydowanie w dniach kryzysu kaukaskiego osłabiło także wiarygodność Waszyngtonu.

Dziś zarówno Ameryka, jak i Europa muszą jednak zadać sobie pytanie, jak dalece mogą pozwolić Kremlowi na rozbudowę jego neoimperialnej strefy wpływów. Można krytykować standardy demokracji pod rządami Saakaszwilego, ale nie ma złudzeń, że Gruzja w strefie wpływów Moskwy będzie krajem bardziej podobnym do Kazachstanu czy Białorusi niż do Litwy lub nawet Ukrainy. Nie ma bowiem wątpliwości, że zwrot ku Zachodowi podnosi standardy polityczne w byłych republikach ZSRR. I na odwrót – poszerzanie się strefy sowieckich wpływów przynosi patologię demokracji.

Rosyjska dyplomacja góruje nad swymi partnerami z Zachodu – pewnością siebie, brakiem skrupułów, a także zdolnością do prowadzenia długoterminowej, konsekwentnej polityki.

Rosja wciąż wykorzystuje uczucie ulgi, z jaką na początku lat 90. Zachód przyjął koniec istnienia sowieckiego imperium.

Cień czerwonej gwiazdy jednoczył w poczuciu zagrożenia Zachód z narodami, które żyły pod sowieckim bagnetem. Armia Czerwona rzucała ten sam ponury cień zarówno na Berlin Zachodni, jak i Tallin, Tbilisi oraz Warszawę. Poczucie zagrożenia zmuszało także kraje zachodniej Europy do koordynowania działań z USA – czego ukoronowaniem było powstanie NATO.

Dziś takie poczucie jedności nie istnieje, bo Rosja różnym krajom pokazuje różne twarze. Gruzji pokazuje oblicze bezwzględnego agresora. Ukrainę oskarża „jedynie” o współodpowiedzialność za konflikt – bo Kijów miał sprzedawać broń Gruzinom. Polsce czy państwom bałtyckim Moskwa wysyła pogróżki, że przyjdzie im „zapłacić” za popieranie Gruzji. Ale już dla państw Zachodu ma ofertę lukratywnych, specjalnych relacji.

Rosja skwapliwie wykorzystuje też trwające od 1989 roku osłabienie więzi między USA a Unią. „Atlantycki rów” pojawił się wtedy wraz z przekonaniem, że żadnych wspólnych zagrożeń już nie ma. W tym świecie – rzekomo bez zagrożeń – całkiem niepostrzeżenie Zachód przestaje być dominującą siłą. Ten sam Zachód, który po roku 1989 ogłoszono jedynym zwycięzcą rywalizacji z komunizmem.

Dziś świat jest świadkiem militarnego sukcesu Rosji, autorytarnego państwa postkomunistycznego, i prestiżowego olimpijskiego sukcesu Chin, kraju wprost komunistycznego.

Oba te wydarzenia potwierdzają, że koniec historii nie nastąpił – bardzo silna jest wciąż alternatywa dla modelu zachodniej demokracji z jej kanonem wolności, prawami człowieka i zasadami praworządności.

W czasach stalinowskich sowieccy propagandziści lubili pokazywać zamalowany na czerwono globus, chełpiąc się, że dwa gigantyczne państwa – ZSRR i Chińska Republika Ludowa – zajmują już ogromne połacie wyrwane spod wpływów imperializmu.

Dziś tamte przechwałki zaczynają mieć znowu złowróżbne znaczenie. Tak jak w latach 70. Ameryka Południowa i Afryka penetrowane są przez Rosję i Chiny poszukujące przestrzeni dla własnych wpływów. Wyraziście antyzachodnia Wenezuela spełnia podobną rolę, jaką kiedyś odgrywał Fidel Castro grający na nosie Amerykanom.

Wśród setek depesz po wybuchu konfliktu kaukaskiego niewiele mediów zwróciło uwagę na analizę brytyjskiego eksperta w sprawach krajów byłego ZSRR Jamesa Sherra z londyńskiego ośrodka badawczego Chatham House. Wskazał on, że centralnym elementem nacjonalistycznej polityki Władimira Putina jest przekonanie, iż siła Zachodu, z pozoru nie do pokonania po zakończeniu zimnej wojny, słabnie. Sherr twierdzi, że „obecny kryzys na Kaukazie ukazuje, iż zimna wojna nie została zastąpiona wspólnymi wartościami wyznawanymi przez Wschód i Zachód, lecz odrodzeniem twardej Realpolitik”. Brytyjski ekspert uważa, że Rosja, dusząc Gruzję, ma na widoku sparaliżowanie rurociągu Baku – Tbilisi – Ceyhan, niekontrolowanego przez Moskwę, a ważnego dla Zachodu z punktu widzenia dywersyfikacji dostaw energii.

Śledząc na telewizyjnych ekranach migawki z Gruzji zobaczyliśmy – jak w szklanej kuli – losy Polski za kilkanaście lat

Konflikt Rosja – Gruzja może mieć też groźne reperkusje dla Ukrainy, jeśli Rosjanie ośmieleni sukcesem w Osetii Południowej otworzą na nowo sprawę Krymu, co sugerowali już po szczycie NATO w Bukareszcie. I wreszcie, jak pisze brytyjski ekspert, Rosja zademonstrowała wobec swych sąsiadów, dawnych republik ZSRR, że jest potęgą, a podporządkowywanie się jej życzeniom jest kluczem do „stabilizacji i bezpieczeństwa”. „Kluczowy wniosek dla rosyjskiego establishmentu politycznego, szefów Gazpromu i Rosnieftu, generalicji, aparatu bezpieczeństwa oraz ich doradców i ideologów jest taki, że era dominacji Zachodu skończyła się” – zauważa analityk.

Nic na razie nie wskazuje na to, by Zachód miał ochotę na głębszą refleksję idąc tropem ostrzeżeń Sherra. Dominuje raczej chęć doraźnego wygaszenia konfliktu, bez głębszej refleksji, jak reagować na działania Rosji, „która robi, co zechce”. Gruzinom może to przypominać nastrój appeasmentu, jaki paraliżował Europę w latach 30. Wtedy też zderzono się z problemem, czy nazwać po imieniu agresywną politykę Niemiec, a przez to pogorszyć swoje relacje z tym państwem, czy też uciekać od problemu, irytując się na kraje, które stawiały opór polityce Berlina. Wtedy oburzano się na Czechosłowację i jej rzekomą niezdolność do dogadania się z Niemcami sudeckimi. Dziś w tym samym tonie wielu dyplomatów woli obwiniać Gruzję o niepokój na Kaukazie i strofuje Tbilisi, że nie umiało się dogadać z Abchazami i Osetyjczykami.

W Polsce dyskusja o tym, jak reagować na problem rosyjski, nakłada się na spór wokół politycznego projektu IV RP i III RP. W momencie ostrego kryzysu rządząca dziś Platforma przyłączyła się do progruzińskiego frontu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale gdy napięcie odrobinę opadło, powróciły napomnienia polityków PO, aby nie przesadzać z wyrazistą postawą wobec Kremla.

Moskwa, 17 lat po upadku ZSRR, wraca do polityki szantażu i gry swoim potencjałem militarnym

Donald Tusk zdaje się wierzyć, że można równocześnie bronić Gruzji i tworzyć klimat odprężenia w stosunkach polsko-rosyjskich. Nie chcę bagatelizować jego troski o umiar. Stoi za tym racjonalne pragnienie, by Polska, angażując się na Wschodzie, przyjmując mesjanistyczną rolę obrońcy odległej Gruzji, nie skazała się na izolację w Unii Europejskiej.

Problem polega na tym, że w ostatnich latach coraz wyraźniej widać, iż interesy Paryża czy Berlina różnią się od interesów graniczących z Rosją unijnych krajów „frontowych”. Zachód Europy nie czuje też solidarności z krajami byłego ZSRR aspirującymi do świata Zachodu. Można udawać, że unijna polityka jest wspólna, ale różnice zdań podczas kryzysów takich jak kaukaski pokazują, jak potężne są rozdźwięki między poszczególnymi krajami. To dramatyczna konstatacja, ale prawdziwa.

Obrońcy umiarkowanej polityki Platformy zarzucają Lechowi Kaczyńskiemu, że kontynuuje politykę powstania warszawskiego – heroicznych gestów, na których nic nie zyskujemy, lecz zderzamy się jedynie z obojętnością zachodnich stolic. Premier nie krył niechęci do pomysłu wyjazdu prezydenta do Tbilisi. A jednak tylko wizyta w Tbilisi pięciu przywódców wschodnich państw mogła dać tak silny sygnał zachodowi Europy, że Wilno, Warszawa, Kijów i Tallin również czują się zagrożone przez Rosję. Widać też, że determinacja prezydenta Kaczyńskiego pomogła w przebudzeniu Waszyngtonu z początkowej bierności.

Czy te dwie różne polityki – prezydenta i premiera – mogą się uzupełniać? Mogą, ale będzie to trudne. Naiwna byłaby wiara, że same gesty liderów montowanego przez Kaczyńskiego „klubu wschodniego” zmienią los Gruzji. Ale równie idealistyczne jest przekonanie, że wielcy Unii – w zamian za pełną subordynację Polski wobec liderów UE – zatroszczą się o naszą suwerenność.

Zwolennicy zarówno jednego, jak i drugiego sposobu myślenia – pod wpływem grozy doświadczeń gruzińskich – zrozumieli, w jak wciąż niebezpiecznym świecie żyjemy. Aby skutecznie walczyć z cieniem Jałty, który Rosja rzuca na Europę, musimy wypracować w Polsce choćby minimalny konsensus dotyczący naszej polityki wschodniej. Bo ostrzeżenia, które zawiera się w haśle: „Dziś Tbilisi, jutro Kijów, pojutrze Warszawa”, nie wolno lekceważyć.

Zachodnie stolice odetchnęły z ulgą. Najgorszy scenariusz się nie spełnił. Rosyjskie czołgi zatrzymały się w marszu na Tbilisi. Ale, jak ostrzega prezydent Dmitrij Miedwiediew, akcja wojskowa może być wznowiona w każdej chwili.

Rosja już może czuć satysfakcję. Wzmocniła swoje wpływy w oderwanych od Gruzji regionach. Wyszła z wojennej agresji na niepodległe sąsiednie państwo bez większego konfliktu z Unią i Stanami Zjednoczonymi. Przeforsowała milczącą akceptację Zachodu dla własnego scenariusza wydarzeń. Prezydent Nicolas Sarkozy, ciesząc się z odsunięcia wizji okupacji Gruzji, wyraził zrozumienie dla praw Rosji do ochrony jej obywateli poza granicami kraju. Wspominając o potrzebie rozmów na temat statusu oderwanych od Gruzji prowincji, pośrednio usankcjonował ich secesję.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?