Trwa debata na temat kolejnych zmian wprowadzanych w polskiej szkole. Ostatnio można było przeczytać w „Rzeczpospolitej” druzgocący tekst państwa Karoliny i Tomasza Elbanowskich („Szach rodzicom od minister Hall”, 26 sierpnia 2009 r.) oraz doskonały, choć pisany w ewidentnej pasji, artykuł Ireneusza Wywiała w „Dzienniku” („Znów zaczyna się reformowanie reformy edukacji”, 19 sierpnia 2009 r.). Nawet na łamach „Gazety Wyborczej” pojawiały się nie tak dawno utyskiwania profesorów wyższych uczelni na konsekwentnie spadający poziom wykształcenia pierwszorocznych studentów.
[srodtytul]Nie ma europejskiej normy[/srodtytul]
Wszystkie te nad wyraz krytyczne i wnikliwe opinie, niezależnie od różnic szczegółowych, łączą dwie cechy wspólne. Po pierwsze, pokazują one postępującą degenerację polskiego systemu oświaty, przy czym główną przyczyną negatywnych zmian są, paradoksalnie, wprowadzane odgórnie reformy mające w założeniu sytuację poprawić – i jest to opis, z którym generalnie trudno się nie zgodzić. Po wtóre zaś nie wywołują one ze strony tzw. czynników oficjalnych lub choćby zaangażowanych przez MEN ekspertów merytorycznej polemiki.
Trudno bowiem za takową uznać odpowiedź sprowadzającą się do przylepiania oponentom łatki „ciemnogrodu, wroga postępu i wstecznika”, jak to trafnie ujął Wywiał, lub pobłażliwego „odsyłania do narożnika” przy pomocy powoływania się na rzekomo obowiązujące Polskę standardy instytucji międzynarodowych (głównie UE), czyli sugerowanie głosicielom odmiennych poglądów ignorancji w sprawach elementarnych.
Prawda jest tymczasem taka, że nie istnieją żadne obowiązujące kraje członkowskie ustalenia Unii Europejskiej w tym zakresie. Mamy tu jedynie do czynienia z rozmaitymi wytycznymi mniej lub bardziej formalnych ciał UE, tym niemniej nie stanowią one prawa. Zresztą wiele tzw. starych krajów Unii (np. Niemcy i Francja) konsekwentnie wiele z tych zaleceń ignoruje od lat.