Dzisiejszy problem ze sprzedażą stoczni to tylko rezultat ignorowania przez kolejne rządy okresów koniunktury w tej gałęzi gospodarki. Jeszcze nie tak dawno koniunktura w wielu regionach na świecie, zamówienia płynące z Azji sprawiały, że produkcja statków mogła być intratnym przedsięwzięciem. W tamtym czasie łatwiej byłoby nie tylko znaleźć nabywcę, ale również przeprowadzić trudny proces restrukturyzacji.
[srodtytul]Katastrofalny brak następstw[/srodtytul]
Kolejne urzędnicze plany prywatyzacji były jednak ponad rynkową rzeczywistość, w której tylko przez chwilę pojawiają się sensowne możliwości sprzedaży. Rządy wolały płacić ogromne kwoty podtrzymujące nieefektywną działalność, niż rozpoczynać trudny proces zmiany tego stanu. Zamiast z samej tylko Sali BHP Stoczni Gdańskiej zrobić muzeum, zamieniły weń prawie cały przemysł stoczniowy. Obawy rządzących przed demonstracjami i chęć utrzymania swoistej "ciszy przedwyborczej" poskutkowały stworzeniem branży pracy politycznie chronionej. Obecna sytuacja w stoczniach przypomina aforyzm Jerzego S. Leca, że "czyny niezaistniałe powodują katastrofalny brak następstw".
Obecnie, w okresie dekoniunktury trudno się wykazać rządowi nie tyle samą sprzedażą stoczni, ile kwotą, jaką za nie zainkasuje. Wynika to nie tylko z błędnego założenia, że prywatyzacja ma być przede wszystkim źródłem pieniędzy dla budżetu państwa, ale także z obaw przed możliwymi prokuratorskimi zarzutami sprzedaży po zaniżonej wartości. Rząd Niemiec potrafił sprzedawać przedsiębiorstwa za przysłowiową jedną markę, aby tylko znaleźć właściciela gotowego utrzymać jego działalność.
Istotą prywatyzacji, która jest niczym innym jak sprzedażą, jest znalezienie realnego właściciela. Dwie dekady prywatyzacji w Polsce udowodniły, że rząd jest najgorszym z możliwych właścicieli. Zyski z niezwłocznej sprzedaży byłyby większe niż różnica między ostatecznie otrzymaną zapłatą a dotacjami przekazywanymi latami.