Swoje deklaracje Kaczyński składa w kontekście nietypowych wyborów, gdy „polityka miłości” wydaje się być wyjątkowo skuteczna w wabieniu wyborców umęczonych tragediami czarnej wiosny 2010. Pomaga też neutralizować potężny elektorat negatywny, jaki Kaczyński zgromadził przez lata działalności publicznej. Chwalenie go dziś na kredyt, „dla zachęty”, przypomina mi naiwne strategie publicystów z okresu komuny, kiedy próbowaliśmy wmawiać władzy, miotającej się między liberalizacją a przykręcaniem śruby, że chce tego samego co społeczeństwo i chytrze podsuwać jej demokratyczne rozwiązania; na końcu zawsze było rozczarowanie.
Zwolennicy teorii przełomu u Kaczyńskiego mają rację, rzecz jasna, gdy wskazują, że osobiste traumy nie spływają po ludziach jak woda po gęsi. Prawdą jest, że szef PiS dostał od losu ciosy zbyt druzgocące, by w prywatnym, ściśle ludzkim wymiarze, nie pozostawiły śladów w psychice. Pozostaje jednak kwestia, w którą stronę pójdą zmiany i jak to się przełoży na działalność publiczną poszkodowanego? Jednych utrata bliskich osób łagodzi, wycisza, u innych przeciwnie: buduje osady goryczy, pogłębiają napięcia, jakie dana osoba miewa w relacjach ze światem zewnętrznym. A charakter polityka, jak zauważyli dawno Anglosasi, jest jego przeznaczeniem.
[srodtytul] Prawica rzadziej zmienia poglądy [/srodtytul]
Obawiam się, że Jarosława Kaczyńskiego poniesione straty osłabiły, a nie zmieniły, na jakiś czas przynajmniej. Nie chodzi tu wyłącznie o kondycję psychologiczną. Bracia w polityce działali w tandemie, dzieląc się obowiązkami – czasem w sposób nieprzewidziany przez konstytucjonalistów, idący w poprzek pełnionych przez nich oficjalnie funkcji. Jarosław był strategiem również prezydenta, co wyszło na jaw w czasie unijnego szczytu, kiedy dopinano traktat nicejski. Z kolei Lech wydawał się być czymś w rodzaju szefa personalnego, z którego ocenami i intuicją liczył się Jarosław, decydując o nominacjach na stanowiska państwowe. Teraz, gdy tandem przestał istnieć, szef PiS pozbawiony został kilku ważnych atutów, które do politycznej spółki wnosił jego brat.
Fundamentalne zwroty oczywiście zdarzają się w polityce. Niedawna historia naszego kraju przyniosła i wolty komunistów, którzy w efekcie porozumień oddawali władzę, i nawrócenia totalitarnych funkcjonariuszy, którzy kończyli żywot jako dzielni dysydenci, ikony demokracji. Widzieliśmy masowe dezercje socjalistycznych ekonomistów na pozycje wolnorynkowe i metamorfozę pezetpeerowskiego działacza młodzieżowego w prezydenta lepszego niż Lech Wałęsa. Jednak to wszystko działo się w kontekście historycznych procesów o tektonicznym wręcz charakterze, zmiany poglądów o 180 stopni wymuszane były przez radykalne zmiany rzeczywistości politycznej i społecznej. Prawicowcy jednak rzadziej niż Lewica zmieniają poglądy w jakiejkolwiek sprawie, a Jarosław Kaczyński nie stoi w obliczu aż takiej presji.
Utracił władzę dość nagle i w upokarzających okolicznościach, ale po wycięciu wewnętrznej opozycji wciąż pewną ręką szefuje drugiemu pod względem siły ugrupowaniu politycznemu. Nie był ani nie jest aż tak bardzo przyparty do ściany. Przed 10 kwietnia niewiele też wskazywało, aby dokonał on jakiegoś fundamentalnego przewartościowania swych politycznych aksjomatów czy nagle zgodził się ze swymi krytykami co do głębszych przyczyn porażki w 2007 roku. Nie chcę być niedelikatny, ale nie dostrzegam tu mechanizmu, emocjonalnego ani intelektualnego, który przekładałby wstrząs wywołany utratą brata oraz wielu przyjaciół i współpracowników w metamorfozę stricte polityczną. Wydaje mi się więc, że mamy do czynienia ze zmianą politycznego opakowania: inna jest retoryka, nie treść. Obserwujemy tylko głęboki zwrot taktyczny, nie przełom filozoficzny.